Mopti - mój afrykański dom
28.10.2008 - 22.06.2009
45 °C
Zobacz
Solo Africa 2008-2009
aidni's na mapie.
Maria codziennie wieczorem gotuje nad brzegiem rzeki Bani. Ustawia drewniany stół i ławki, przynosi garnki, miski i sztućce. Wystarczy przystanąć, zajrzeć do kociołka i wybrać. Jest ryż, sos z orzeszków ziemnych – sztandarowe i najtańsze, murzyńskie danie - jest gotowana fasola i sos rybny, wędzony. Jest też sałatka – danie firmowe Marii. Zawsze zatrzymuję się u Marii na sałatkę, bo sałatki Marii są najlepsze w całym Mopti. Najpierw pod nóż idą pomidory, cebula i ogórki, następnie gotowane ziemniaki i buraki, w końcu prażone w oleju, słodziutkie banany. Wszystko wymieszane energicznie, zręcznie złączone w całość. Następnie pośrodku ląduje kapka oleju palmowego, czerwonego jak zachodzące słońce, ociupina majonezu by złagodzić smak, szczypta soli i pieprzu by go ponownie wskrzesić i znów mieszanie, energiczne wywijanie łyżką. Na sam koniec, by dzieło ukoronować, jajko ugotowane na twardo skrojone w zgrabne plastry. Maria sieka to wszystko z taką zwinnością i wprawą, że nim człowiek się obejrzy a już sałatka gotowa stoi przed nim, podana w plastikowej miseczce z kawałkiem bagietki i szerokim uśmiechem – Voilà Madame!.
Zachód słońca nad rzeką Bani w Mopti
Po zachodzie słońca ulica Mopti, która ciągnie się wzdłuż odnogi Nigru – rzeki Bani, zamienia się w prawdziwą orgię afrykańskich smaków, w wielką samozwańczą restaurację rozsiadłą wygodnie pod rozgwieżdżonym niebem. Garkuchnia przy garkuchni, stół przy stole, kucharka przy kucharce. Klientów nie brakuje, jest tanio i smacznie, a ciasnota nikomu tu nie przeszkadza, je się po murzyńsku razem, gromadnie, ławka w ławkę, łyżka w łyżkę. Gdzieś, skądś, poustawiane na krzesłach, pojawiają się ni stąd ni zowąd telewizory. Gdy głos komentatora sportowego w szalonym, meczowym uniesieniu sięga już prawie zenitu, wtedy jak jeden mąż z ławek zrywają się panowie i pędzlując jeszcze w drodze zamówione ryby, makarony i sałatki, dopadają błyskających ekranów, kłębią się wokół nich i pokrzykują. Wtedy na chwilę na kolebiącej się ławce robi się nieco luźniej, a Maria unosi w górę oczy w geście pogardy i politowania i szepcze przez zęby ze złością – football!
„Człowiek jest zwierzęciem stadnym” powtarzamy uparcie. Powiedzenie to tak już głęboko weszło w język i tak długo już w nim siedzi, że chyba dziś już nikt nie pamięta, kto je w sumie wymyślił. Liczy się przesłanie, prosta, zwięzła i przez każdego doświadczana prawda: człowiek nie może żyć bez drugiego człowieka. O to przecież chodzi. Nikt nie drąży, nikt nie węszy, nie zadaje pytań, przecież to takie oczywiste. Zastanawia mnie jednak, dlaczego stwierdzenie, że człowiek jest także zwierzęciem domowym nigdy nie zdobyło podobnej popularności, nie odniosło takiego spektakularnego sukcesu. Dlaczego nigdy nie weszło w język, nie zagnieździło się w nim, nie okazało się równie chwytliwe? Dlaczego ludzie nie powtarzają go równie uparcie i nie traktują, jako prawdy nie mniej oczywistej i dotykalnej? A przecież człowiek z natury rzeczy musi mieć dom, doświadczam tej banalnej prawdy każdego dnia, a im dłużej podróżuję tym potrzeba domu staje się coraz bardziej natrętna i napastliwa, uporczywie stara się wejść, jeśli nie w język to w myśli i czyny. I choćby wydawało się, że podróżowanie wyklucza domatorstwo, życiowa praktyka pokazuje jednak, że wcale nie musi tak być. Człowiek nawet, gdy wyrusza w długą podróż zabiera ze sobą „dom”, albo stawia swoje „domy” po drodze, w różnych miejscach, nigdy nie jest jednak domu całkowicie pozbawiony.
port w Mopti
Kiedy podróżowałam po Afryce Wschodniej, moim domem stał się namiot, podarowany przez przyjaciół jeszcze w Polsce. Nawet jak było mnie stać na nocleg w hotelu, albo chociaż normalne łóżko w dormitorium, wybierałam namiot - małą, ciasną przestrzeń, ale własną, małą, ciasną przestrzeń, ale niezmienną. Nie było mowy o przypadku, w moim domu panował zawsze porządek, każda rzecz miała swoje miejsce z góry ustalone, oficjalnie przydzielone! Tu plecak, a tam garnek, tu buty, a tam książki, przewodnik i mapy, w końcu świeczka zastępująca nocną lampkę, a pośrodku moje legowisko: karimata i nienagannie wyścielony śpiwór. Z czasem rozstawianie i urządzanie namiotu stało się moim małym rytuałem, urosło do rangi aktu tymczasowego zadomowienia.
Domem może stać się jednak przestrzeń znacznie większa niż niecałe dwa metry kwadratowe w namiocie. Zdarza się, że domem stają się całe miejscowości, na ogół te, do których się wraca z własnej woli bądź z braku innego wyjścia. Takimi domami stały się dla mnie Kabale w Ugandzie i Bobo Diouliasso w Burkina Faso. Pierwszym znakiem zadomowienia są zazwyczaj wesołe uśmiechy ludzi, ich spontanicznie wyrażana radość z ponownego spotkania, gdy do takiego domu się wraca. „Witaj! Ty znowu tutaj! Ha ha!” „Z powrotem u nas! No proszę, kto by pomyślał, witamy, witamy!”. Człowiek czuje się rozluźniony, przestrzeń okiełznana, nie trzeba pytać o drogę, nie trzeba się o nic dowiadywać, wszystko jasne, wiadome, swojskie. W hotelu zwykle dostajemy ten sam pokój, już go dla nas trzymali zawczasu, jeśli tylko wiedzieli, że wrócimy, jakby przeczuwali, że żadnego innego nie chcemy, choćby był podły i lichy. W ulubionej knajpce nie trzeba nawet składać zamówienia, wszystko z góry wiadomo. "Nakładać ugali z fasolą, czy może jakaś zmiana tym razem?" - pytają zalotnie. Taki dom nie może być zbyt duży i ludny, bo wtedy zbyt łatwo stać się anonimowym, a rozpoznanie terenu zajmuje zbyt dużo czasu, odpadają więc wszystkie miasta- molochy, chociaż Dar es Salaam wciąż wspominam bardzo ciepło. Ostatnim symptomem zadomowienia jest żal, gdy człowiek wie, że musi dom definitywnie opuścić, że szybko do niego nie wróci. Są pożegnania ze sprzedawcami, kucharzami, hotelarzami, wszystkimi znajomymi twarzami, są uściski, klepanie po ramieniu, życzenia szczęśliwej drogi, jest sentymentalne chodzenie po ulubionych zaułkach, w czasie których capnie się czasem jakiś kamyk wprost z ulicy i schowa w kieszeń, by zabrać ze sobą kawałek domu w dalszą drogę.
Ale być może najważniejsze jest to, aby dane miejsce omotało człowieka swym urokiem, rzuciło na niego czar już w pierwszej chwili, aby znaleźć dom trzeba po prostu dać mu się uwieść.
Kiedy po sześciu godzinach dłużącej się drogi w czterdziestostopniowym upale, nareszcie wysiadłam z autobusu, wszystko zasnute było lekką, delikatną mgiełka, która okradała świat z jego wyrazistych konturów i nasyconych barw. Słońce zawisło już dość nisko nad horyzontem, oświetlając ciągnącą się w dole rzekę Bani. Przy brzegu stały gęsto i ciasno zacumowane łodzie rybackie, turystyczne, towarowe, pasażerskie, większe i mniejsze, solidne i częściowo nadgryzione już zębem czasu, wszystkie wąskie i podłużne.
Ulica tętniła życiem. Sklepiki, stragany, restauracyjki, budki szewców i krawców, obnośni sprzedawcy papierosów na sztuki, pamiątek, lekarstw, pasty do zębów i baterii, a pośród tego tłocznego rozgardiaszu przystanek autobusów dalekobieżnych. Przeciskały się one przez tłum trąbiąc nerwowo, napierały na to afrykańskie mydło i powidło powoli, ale skutecznie. Polując na choćby niewielką w tym wszystkim szczelinę, w której następnie rozpychały się używając argumentu potężnego gabarytu i miażdżącej przewagi.
Główna ulica ciągnie się ku północy i opuszcza z wolna centrum miasteczka, coraz mniej straganów i garkuchni, coraz mniej przechodniów i pojazdów, tylko rzeka Bani płynie niezmiennie po lewej stronie. Nad głową szumią potężne drzewa, które prawie całkowicie zawładnęły poboczem po obu krawędziach ulicy, pną się wysoko jak gotyckie, żywe sklepienie. Z wolna pojawiają się także nieco solidniejsze budynki: bank, urząd, szpital. Za szpitalem skręcam w prawo, w piaszczystą, wyboistą uliczkę, na której podskakują ze zgrzytem trzeszczącej blachy, rupieciarskie, dogorywające auta. Jeszcze tylko kawałek, dosłownie kilkadziesiąt metrów. Kiedy upał morderczy, a plecak ciągnie ku ziemi, nawet najkrótszy odcinek wydłuża się nieznośnie, wbrew logice, wbrew wszelkim obiektywnym pomiarom. Od pierwszych kroków wiedziałam jednak, że jestem w domu. Mopti zaczarowało mnie od razu, ale tak jakby od niechcenia, jakby z przyzwyczajenia i pewności siebie, że każdy, kto tu trafi musi bezsprzecznie ulec jego urokowi. Był to urok trudny do zdefiniowania, uchwycenia, jasnego nazwania, czuło się go po prostu w szumie wiatru, zakurzonej uliczce, nad brzegiem rzeki. Nim dotarłam do hotelu już zaczęłam mój nowy dom urządzać, zapamiętując gdzie po drodze kobiety handlują owocami, gdzie ustawiają się kucharki pod gołym niebem, a gdzie zapuściły korzenie małe budki z blachy falistej, w których można zjeść rano bułkę z masłem i napić się kawy. Punkciki coraz gęściej zapełniały powstającą z wolna w mym umyśle, mapkę Mopti.
Nareszcie jest, wyrasta po prawej stronie, nieco w tyle. Mój hotel. Nazywa się „Y a pas de problème” czyli „nie ma problemu”. I faktycznie z niczym nie ma tu problemu. Chcesz zostawić plecak w przechowalni? Nie ma problemu, popilnujemy go dla ciebie. Chcesz spać na dachu? Nie ma problemu, damy ci materac i moskitierę. Chcesz uwolnić się choćby na chwilę od upału? Nie ma problemu, mamy tu basen. No i jak się tu nie zadomowić.
Widok na Mopti
Nie mija jeden wieczór a z włóczykija przemieniam się w domatora, rozsiadłego wygodnie na dachu mojego nowego domu, zamiast kanapy mam materac, zamiast telewizora widok na migocące gwiazdami niebo i miasto zasypiające u mych stóp. Dosłownie, bo mój hotel to jeden z najwyższych w miasteczku budynków, więc gdzie nie spojrzę widzę mieszkańców rozkładających się do snu. Nie tylko ja wybieram w Mali spanie na dachu, robi tak zdecydowana większość Malijczyków. Gdy pora robi się późna, wędrują z materacami i kocami na dachy swych domostw. Moszczą sobie legowiska i rozprawiają, dyskutują, pewnie o tym, co dziś się wydarzyło, albo dopiero ma się wydarzyć, jedni chichoczą, drudzy zapędzają do snu skore jeszcze do baraszkowania maluchy. Robi się wieczorami na tych dachach tłoczno i wesoło. Z wolna jednak rozmowy cichną, gwar miasta pokornieje aż w końcu znika zupełnie, niebo zdaje się ciążyć i wszystko i wszystkich przytłaczać swoim odwiecznym spokojem, jak wielką pierzyną. Słychać już tylko westchnięcia, a czasem czyjeś dalekie chrapanie niesione do uszu przez cichy wiatr, kołyszący do snu swym delikatnym, chłodnym podmuchem. Czar afrykańskiej nocy spędzonej pod gołym niebem - nie można mu nie ulec, nie można mu się nie poddać, nie można go zwyciężyć. Śpię na tych malijskich dachach jak dziecko w ramionach matki, uciekające w sen z ufnością, ze spokojem, głęboko. Przespałabym tak pewnie i dzień cały gdyby nie palące słońce, które z początku budzi delikatnie, łagodnie dotykając ciała pojedynczymi promykami. Potem jakby zniechęcone brakiem odpowiedzi, reakcji, a wręcz widząc, że skutek przynosi to odwrotny i człowiek zamiast wstawać oddaje się z lubością przyjemnemu drzemaniu, porannemu całkowitemu rozmarzeniu, podkręca temperaturę, coraz mocniej i mocniej, świecić zaczyna wściekle, agresywnie. W końcu nie ma rady, trzeba się zerwać, zwinąć posłanie, robię to zawsze z nieukrywanym żalem, że też tego przyjemnego drzemania nie można sobie wydłużyć dalej niż do 8.00. Wstaję zawsze ostatnia i uchodzę za największego w hotelu śpiocha. Tutaj w Mali, podobnie zresztą jak w całej Afryce, ludzie wstają wraz ze świtem, często nawet nim samo słońce zdoła pojawić się na horyzoncie, więc moje przywiezione z Polski niepoprawne śpiochstwo budzi powszechną wesołość. Raz mój cudowny poranny sen został przerwany gwałtownie i nieoczekiwanie, panicznym czyimś rozbieganiem, miotaniem się, histerycznym szukaniem wyjścia z beznadziejnej na pierwszy rzut oka sytuacji. Coś po mnie biega! To nie sen, coś naprawdę po mnie biega! Zrywam się natychmiast jak oparzona i patrzę i szukam na moim posłaniu niechcianego gościa. W pierwszej chwili nie widzę nic. Może coś mi się przyśniło? Może to tylko wyobraźnia puszczona ze smyczy w błogim półśnie dała popis swych możliwości? Nic z tych rzeczy. Oto nieśmiało zza zwiniętego w rogu koca etiopskich linii lotniczych, który pozwoliłam sobie zuchwale „pożyczyć” w czasie lotu do Akry, wygląda główka pomarańczowa, rozgląda panicznie się na boki, w końcu cały jaszczur wyskakuje z ukrycia i biega w rozpaczy, szaleńczym bezładzie ruchów, strachu, którego nie potrafi okiełznać. Co za cudowne stworzenie! Naoglądałam się już ich w Afryce Zachodniej. Główka pomarańczowa, czerwona prawie, czerwień ta zmieszana z pomarańczą przechodzi potem z wolna w szarość, do tego niezwykłego połączenia barw dochodzi na wysokości szyjki stworzenia, gdzie jaskrawe barwy wdzierają się w szarość długim ostrzem. Korpus cały ma szary, ale ogon znów zachwyca kolorami. Biały prawie u nasady, potem lekko beżowy i znów pomarańcz i czerwień, a czubek szary by zamknąć dzieło. Przy czym jaszczur nie tylko kolorystycznie imponuje, rozmiarów też jest całkiem zacnych. Mniej więcej od łokcia do końca palców u dłoni, z tym że moje dłonie bardzo małe, więc może powinnam napisać że do połowy dłoni. Szukając ciepła w nocy i polując na komary buszujące wokół rozwieszonej nad moim materacem moskitiery zaplątał się jakoś, pobłądził, zawieruszył i przedostał się na moje legowisko. Najedzony noc spędził spokojnie, aż tu raptem otworzył oko i uświadomił sobie, co się stało. W świetle dnia zobaczył potężnego, białego stwora leżącego bezładnie, przeraził się strasznie wpadł w panikę, zaczął biegać histerycznie szukając ucieczki, próbując wydostać się spod moskitiery, pod którą wpełznął niechcąco pod osłoną nocy. Gdyby tylko mógł krzyczeć to pewnie wszystkich wokół postawiłby na równe nogi. Uwalniam go więc, nie każąc mu czekać, unoszę moskitierę, jaszczur upojony odzyskaną nagle wolnością znika natychmiast uciekając w szaleńczym pędzie po murze, byle tylko jak najszybciej, byle jak najdalej.
stragan owocowy w Mopti
Wysłane przez aidni 13:54 Kategoria Mali Komentarze (0)