Travellerspoint Blogi z podróży

tego autora: aidni

Mopti - mój afrykański dom

sunny 45 °C
Zobacz Solo Africa 2008-2009 aidni's na mapie.

Maria codziennie wieczorem gotuje nad brzegiem rzeki Bani. Ustawia drewniany stół i ławki, przynosi garnki, miski i sztućce. Wystarczy przystanąć, zajrzeć do kociołka i wybrać. Jest ryż, sos z orzeszków ziemnych – sztandarowe i najtańsze, murzyńskie danie - jest gotowana fasola i sos rybny, wędzony. Jest też sałatka – danie firmowe Marii. Zawsze zatrzymuję się u Marii na sałatkę, bo sałatki Marii są najlepsze w całym Mopti. Najpierw pod nóż idą pomidory, cebula i ogórki, następnie gotowane ziemniaki i buraki, w końcu prażone w oleju, słodziutkie banany. Wszystko wymieszane energicznie, zręcznie złączone w całość. Następnie pośrodku ląduje kapka oleju palmowego, czerwonego jak zachodzące słońce, ociupina majonezu by złagodzić smak, szczypta soli i pieprzu by go ponownie wskrzesić i znów mieszanie, energiczne wywijanie łyżką. Na sam koniec, by dzieło ukoronować, jajko ugotowane na twardo skrojone w zgrabne plastry. Maria sieka to wszystko z taką zwinnością i wprawą, że nim człowiek się obejrzy a już sałatka gotowa stoi przed nim, podana w plastikowej miseczce z kawałkiem bagietki i szerokim uśmiechem – Voilà Madame!.
sunset on Bani river in Mopti 2

sunset on Bani river in Mopti 2


Zachód słońca nad rzeką Bani w Mopti

Po zachodzie słońca ulica Mopti, która ciągnie się wzdłuż odnogi Nigru – rzeki Bani, zamienia się w prawdziwą orgię afrykańskich smaków, w wielką samozwańczą restaurację rozsiadłą wygodnie pod rozgwieżdżonym niebem. Garkuchnia przy garkuchni, stół przy stole, kucharka przy kucharce. Klientów nie brakuje, jest tanio i smacznie, a ciasnota nikomu tu nie przeszkadza, je się po murzyńsku razem, gromadnie, ławka w ławkę, łyżka w łyżkę. Gdzieś, skądś, poustawiane na krzesłach, pojawiają się ni stąd ni zowąd telewizory. Gdy głos komentatora sportowego w szalonym, meczowym uniesieniu sięga już prawie zenitu, wtedy jak jeden mąż z ławek zrywają się panowie i pędzlując jeszcze w drodze zamówione ryby, makarony i sałatki, dopadają błyskających ekranów, kłębią się wokół nich i pokrzykują. Wtedy na chwilę na kolebiącej się ławce robi się nieco luźniej, a Maria unosi w górę oczy w geście pogardy i politowania i szepcze przez zęby ze złością – football!
„Człowiek jest zwierzęciem stadnym” powtarzamy uparcie. Powiedzenie to tak już głęboko weszło w język i tak długo już w nim siedzi, że chyba dziś już nikt nie pamięta, kto je w sumie wymyślił. Liczy się przesłanie, prosta, zwięzła i przez każdego doświadczana prawda: człowiek nie może żyć bez drugiego człowieka. O to przecież chodzi. Nikt nie drąży, nikt nie węszy, nie zadaje pytań, przecież to takie oczywiste. Zastanawia mnie jednak, dlaczego stwierdzenie, że człowiek jest także zwierzęciem domowym nigdy nie zdobyło podobnej popularności, nie odniosło takiego spektakularnego sukcesu. Dlaczego nigdy nie weszło w język, nie zagnieździło się w nim, nie okazało się równie chwytliwe? Dlaczego ludzie nie powtarzają go równie uparcie i nie traktują, jako prawdy nie mniej oczywistej i dotykalnej? A przecież człowiek z natury rzeczy musi mieć dom, doświadczam tej banalnej prawdy każdego dnia, a im dłużej podróżuję tym potrzeba domu staje się coraz bardziej natrętna i napastliwa, uporczywie stara się wejść, jeśli nie w język to w myśli i czyny. I choćby wydawało się, że podróżowanie wyklucza domatorstwo, życiowa praktyka pokazuje jednak, że wcale nie musi tak być. Człowiek nawet, gdy wyrusza w długą podróż zabiera ze sobą „dom”, albo stawia swoje „domy” po drodze, w różnych miejscach, nigdy nie jest jednak domu całkowicie pozbawiony.
port in Mopti 2

port in Mopti 2


port w Mopti
Kiedy podróżowałam po Afryce Wschodniej, moim domem stał się namiot, podarowany przez przyjaciół jeszcze w Polsce. Nawet jak było mnie stać na nocleg w hotelu, albo chociaż normalne łóżko w dormitorium, wybierałam namiot - małą, ciasną przestrzeń, ale własną, małą, ciasną przestrzeń, ale niezmienną. Nie było mowy o przypadku, w moim domu panował zawsze porządek, każda rzecz miała swoje miejsce z góry ustalone, oficjalnie przydzielone! Tu plecak, a tam garnek, tu buty, a tam książki, przewodnik i mapy, w końcu świeczka zastępująca nocną lampkę, a pośrodku moje legowisko: karimata i nienagannie wyścielony śpiwór. Z czasem rozstawianie i urządzanie namiotu stało się moim małym rytuałem, urosło do rangi aktu tymczasowego zadomowienia.
Domem może stać się jednak przestrzeń znacznie większa niż niecałe dwa metry kwadratowe w namiocie. Zdarza się, że domem stają się całe miejscowości, na ogół te, do których się wraca z własnej woli bądź z braku innego wyjścia. Takimi domami stały się dla mnie Kabale w Ugandzie i Bobo Diouliasso w Burkina Faso. Pierwszym znakiem zadomowienia są zazwyczaj wesołe uśmiechy ludzi, ich spontanicznie wyrażana radość z ponownego spotkania, gdy do takiego domu się wraca. „Witaj! Ty znowu tutaj! Ha ha!” „Z powrotem u nas! No proszę, kto by pomyślał, witamy, witamy!”. Człowiek czuje się rozluźniony, przestrzeń okiełznana, nie trzeba pytać o drogę, nie trzeba się o nic dowiadywać, wszystko jasne, wiadome, swojskie. W hotelu zwykle dostajemy ten sam pokój, już go dla nas trzymali zawczasu, jeśli tylko wiedzieli, że wrócimy, jakby przeczuwali, że żadnego innego nie chcemy, choćby był podły i lichy. W ulubionej knajpce nie trzeba nawet składać zamówienia, wszystko z góry wiadomo. "Nakładać ugali z fasolą, czy może jakaś zmiana tym razem?" - pytają zalotnie. Taki dom nie może być zbyt duży i ludny, bo wtedy zbyt łatwo stać się anonimowym, a rozpoznanie terenu zajmuje zbyt dużo czasu, odpadają więc wszystkie miasta- molochy, chociaż Dar es Salaam wciąż wspominam bardzo ciepło. Ostatnim symptomem zadomowienia jest żal, gdy człowiek wie, że musi dom definitywnie opuścić, że szybko do niego nie wróci. Są pożegnania ze sprzedawcami, kucharzami, hotelarzami, wszystkimi znajomymi twarzami, są uściski, klepanie po ramieniu, życzenia szczęśliwej drogi, jest sentymentalne chodzenie po ulubionych zaułkach, w czasie których capnie się czasem jakiś kamyk wprost z ulicy i schowa w kieszeń, by zabrać ze sobą kawałek domu w dalszą drogę.
Ale być może najważniejsze jest to, aby dane miejsce omotało człowieka swym urokiem, rzuciło na niego czar już w pierwszej chwili, aby znaleźć dom trzeba po prostu dać mu się uwieść.
Kiedy po sześciu godzinach dłużącej się drogi w czterdziestostopniowym upale, nareszcie wysiadłam z autobusu, wszystko zasnute było lekką, delikatną mgiełka, która okradała świat z jego wyrazistych konturów i nasyconych barw. Słońce zawisło już dość nisko nad horyzontem, oświetlając ciągnącą się w dole rzekę Bani. Przy brzegu stały gęsto i ciasno zacumowane łodzie rybackie, turystyczne, towarowe, pasażerskie, większe i mniejsze, solidne i częściowo nadgryzione już zębem czasu, wszystkie wąskie i podłużne.
Ulica tętniła życiem. Sklepiki, stragany, restauracyjki, budki szewców i krawców, obnośni sprzedawcy papierosów na sztuki, pamiątek, lekarstw, pasty do zębów i baterii, a pośród tego tłocznego rozgardiaszu przystanek autobusów dalekobieżnych. Przeciskały się one przez tłum trąbiąc nerwowo, napierały na to afrykańskie mydło i powidło powoli, ale skutecznie. Polując na choćby niewielką w tym wszystkim szczelinę, w której następnie rozpychały się używając argumentu potężnego gabarytu i miażdżącej przewagi.
Główna ulica ciągnie się ku północy i opuszcza z wolna centrum miasteczka, coraz mniej straganów i garkuchni, coraz mniej przechodniów i pojazdów, tylko rzeka Bani płynie niezmiennie po lewej stronie. Nad głową szumią potężne drzewa, które prawie całkowicie zawładnęły poboczem po obu krawędziach ulicy, pną się wysoko jak gotyckie, żywe sklepienie. Z wolna pojawiają się także nieco solidniejsze budynki: bank, urząd, szpital. Za szpitalem skręcam w prawo, w piaszczystą, wyboistą uliczkę, na której podskakują ze zgrzytem trzeszczącej blachy, rupieciarskie, dogorywające auta. Jeszcze tylko kawałek, dosłownie kilkadziesiąt metrów. Kiedy upał morderczy, a plecak ciągnie ku ziemi, nawet najkrótszy odcinek wydłuża się nieznośnie, wbrew logice, wbrew wszelkim obiektywnym pomiarom. Od pierwszych kroków wiedziałam jednak, że jestem w domu. Mopti zaczarowało mnie od razu, ale tak jakby od niechcenia, jakby z przyzwyczajenia i pewności siebie, że każdy, kto tu trafi musi bezsprzecznie ulec jego urokowi. Był to urok trudny do zdefiniowania, uchwycenia, jasnego nazwania, czuło się go po prostu w szumie wiatru, zakurzonej uliczce, nad brzegiem rzeki. Nim dotarłam do hotelu już zaczęłam mój nowy dom urządzać, zapamiętując gdzie po drodze kobiety handlują owocami, gdzie ustawiają się kucharki pod gołym niebem, a gdzie zapuściły korzenie małe budki z blachy falistej, w których można zjeść rano bułkę z masłem i napić się kawy. Punkciki coraz gęściej zapełniały powstającą z wolna w mym umyśle, mapkę Mopti.
Nareszcie jest, wyrasta po prawej stronie, nieco w tyle. Mój hotel. Nazywa się „Y a pas de problème” czyli „nie ma problemu”. I faktycznie z niczym nie ma tu problemu. Chcesz zostawić plecak w przechowalni? Nie ma problemu, popilnujemy go dla ciebie. Chcesz spać na dachu? Nie ma problemu, damy ci materac i moskitierę. Chcesz uwolnić się choćby na chwilę od upału? Nie ma problemu, mamy tu basen. No i jak się tu nie zadomowić.

Old Mopti

Old Mopti


Widok na Mopti

Nie mija jeden wieczór a z włóczykija przemieniam się w domatora, rozsiadłego wygodnie na dachu mojego nowego domu, zamiast kanapy mam materac, zamiast telewizora widok na migocące gwiazdami niebo i miasto zasypiające u mych stóp. Dosłownie, bo mój hotel to jeden z najwyższych w miasteczku budynków, więc gdzie nie spojrzę widzę mieszkańców rozkładających się do snu. Nie tylko ja wybieram w Mali spanie na dachu, robi tak zdecydowana większość Malijczyków. Gdy pora robi się późna, wędrują z materacami i kocami na dachy swych domostw. Moszczą sobie legowiska i rozprawiają, dyskutują, pewnie o tym, co dziś się wydarzyło, albo dopiero ma się wydarzyć, jedni chichoczą, drudzy zapędzają do snu skore jeszcze do baraszkowania maluchy. Robi się wieczorami na tych dachach tłoczno i wesoło. Z wolna jednak rozmowy cichną, gwar miasta pokornieje aż w końcu znika zupełnie, niebo zdaje się ciążyć i wszystko i wszystkich przytłaczać swoim odwiecznym spokojem, jak wielką pierzyną. Słychać już tylko westchnięcia, a czasem czyjeś dalekie chrapanie niesione do uszu przez cichy wiatr, kołyszący do snu swym delikatnym, chłodnym podmuchem. Czar afrykańskiej nocy spędzonej pod gołym niebem - nie można mu nie ulec, nie można mu się nie poddać, nie można go zwyciężyć. Śpię na tych malijskich dachach jak dziecko w ramionach matki, uciekające w sen z ufnością, ze spokojem, głęboko. Przespałabym tak pewnie i dzień cały gdyby nie palące słońce, które z początku budzi delikatnie, łagodnie dotykając ciała pojedynczymi promykami. Potem jakby zniechęcone brakiem odpowiedzi, reakcji, a wręcz widząc, że skutek przynosi to odwrotny i człowiek zamiast wstawać oddaje się z lubością przyjemnemu drzemaniu, porannemu całkowitemu rozmarzeniu, podkręca temperaturę, coraz mocniej i mocniej, świecić zaczyna wściekle, agresywnie. W końcu nie ma rady, trzeba się zerwać, zwinąć posłanie, robię to zawsze z nieukrywanym żalem, że też tego przyjemnego drzemania nie można sobie wydłużyć dalej niż do 8.00. Wstaję zawsze ostatnia i uchodzę za największego w hotelu śpiocha. Tutaj w Mali, podobnie zresztą jak w całej Afryce, ludzie wstają wraz ze świtem, często nawet nim samo słońce zdoła pojawić się na horyzoncie, więc moje przywiezione z Polski niepoprawne śpiochstwo budzi powszechną wesołość. Raz mój cudowny poranny sen został przerwany gwałtownie i nieoczekiwanie, panicznym czyimś rozbieganiem, miotaniem się, histerycznym szukaniem wyjścia z beznadziejnej na pierwszy rzut oka sytuacji. Coś po mnie biega! To nie sen, coś naprawdę po mnie biega! Zrywam się natychmiast jak oparzona i patrzę i szukam na moim posłaniu niechcianego gościa. W pierwszej chwili nie widzę nic. Może coś mi się przyśniło? Może to tylko wyobraźnia puszczona ze smyczy w błogim półśnie dała popis swych możliwości? Nic z tych rzeczy. Oto nieśmiało zza zwiniętego w rogu koca etiopskich linii lotniczych, który pozwoliłam sobie zuchwale „pożyczyć” w czasie lotu do Akry, wygląda główka pomarańczowa, rozgląda panicznie się na boki, w końcu cały jaszczur wyskakuje z ukrycia i biega w rozpaczy, szaleńczym bezładzie ruchów, strachu, którego nie potrafi okiełznać. Co za cudowne stworzenie! Naoglądałam się już ich w Afryce Zachodniej. Główka pomarańczowa, czerwona prawie, czerwień ta zmieszana z pomarańczą przechodzi potem z wolna w szarość, do tego niezwykłego połączenia barw dochodzi na wysokości szyjki stworzenia, gdzie jaskrawe barwy wdzierają się w szarość długim ostrzem. Korpus cały ma szary, ale ogon znów zachwyca kolorami. Biały prawie u nasady, potem lekko beżowy i znów pomarańcz i czerwień, a czubek szary by zamknąć dzieło. Przy czym jaszczur nie tylko kolorystycznie imponuje, rozmiarów też jest całkiem zacnych. Mniej więcej od łokcia do końca palców u dłoni, z tym że moje dłonie bardzo małe, więc może powinnam napisać że do połowy dłoni. Szukając ciepła w nocy i polując na komary buszujące wokół rozwieszonej nad moim materacem moskitiery zaplątał się jakoś, pobłądził, zawieruszył i przedostał się na moje legowisko. Najedzony noc spędził spokojnie, aż tu raptem otworzył oko i uświadomił sobie, co się stało. W świetle dnia zobaczył potężnego, białego stwora leżącego bezładnie, przeraził się strasznie wpadł w panikę, zaczął biegać histerycznie szukając ucieczki, próbując wydostać się spod moskitiery, pod którą wpełznął niechcąco pod osłoną nocy. Gdyby tylko mógł krzyczeć to pewnie wszystkich wokół postawiłby na równe nogi. Uwalniam go więc, nie każąc mu czekać, unoszę moskitierę, jaszczur upojony odzyskaną nagle wolnością znika natychmiast uciekając w szaleńczym pędzie po murze, byle tylko jak najszybciej, byle jak najdalej.

fruit stalls in Mopti

fruit stalls in Mopti


stragan owocowy w Mopti

Wysłane przez aidni 13:54 Kategoria Mali Komentarze (0)

SPOTKANIE NAD NIGREM

sunny 47 °C

SPOTKANIE NAD NIGREM

Podróżował nocą w towarzystwie dwóch krajowców. Ta gęsta, nieprzenikniona, afrykańska noc czyniła ich niewidocznymi dla nieprzyjaznych spojrzeń. Ich absolutne milczenie przerywały jedynie odgłosy dzikich zwierząt, których w tamtych czasach żyło tutaj jeszcze bardzo wiele. Był początek 1796 roku, kiedy opuściwszy przyjazne i dobroduszne, murzyńskie księstwa przekroczył rzekę Senegal od zachodu i znalazł się na terytoriach opanowanych przez Maurów, okrutne, koczownicze plemię Sahary, które strzegło zawzięcie swoich pustynnych ziem, strzegło zawzięcie skrywanego w nich skarbu - mitycznego miasta, na temat którego krążące po świecie legendy rozpalały wyobraźnię podróżników od wielu stuleci. Miastem tym było Timbuktu. Mungo Park marzeniami sięgał także, a może przede wszystkim, tam właśnie. Ale to nie jemu historia dała ów wielki zaszczyt i sławę, nie on jako pierwszy biały człowiek przekroczył bramę legendarnej stolicy Sahary. Historia zarezerwowała dla niego zupełnie inne, a kto wie czy nie ważniejsze, odkrycie.
Mungo Park był szkockim lekarzem, którego już w młodym wieku los rzucił w daleki świat, świat w owych czasach jeszcze pełny tajemnic, świat zupełnie nieznany, którego istnienia nie domyślała się pewnie znakomita większość jego rodaków.
Jego determinacja była niezrównana i chociaż śmierć czyhała na niego za każdym uczynionym krokiem, brnął mozolnie głębiej, głębiej i głębiej w prawdziwą otchłań Afryki. Jej wnętrze wciąż było wówczas białą plamą na mapie świata, Mungo Park nie mógł się nawet domyślać co czeka na niego za skręcającą ścieżką, kto wyłoni się z buszu, czy uda mu się znaleźć coś do jedzenia, czy będzie czym napełnić puste bukłaki. Był pierwszym białym człowiekiem, który był na tyle odważny lub szalony by zapuścić się w tę część Afryki. Jakaż to jednak musiała być odwaga, jakaż niezwykła siła musiała pchać go naprzód!
Dziś wzdłuż trasy, którą przed dwustu laty pokonał Mungo Park, biegną asfaltowe drogi, a w niektórych miejscach nawet tory kolejowe, istnieją dokładne mapy, książki, całe multum zdjęć i relacji podróżników, od których w szwach pęka Internet. A jednak i dziś, zupełnie niesłusznie zresztą, podróż do wnętrza Afryki wśród wielu budzi postrach i kojarzy się jak najgorzej, jest synonimem ogromnego jakiegoś ryzyka i igrania ze śmiercią. Boimy się Afryki, choć tak wielu było tu już przed nami i tak wielu jeszcze będzie. Boimy się choć od wieków Afryka jest już poznana, jej szlaki przetarte, jej geografia nakreślona z niebywałą precyzją.
Mungo Park, gdy ruszał w swoją niezwykłą podróż, też musiał się bać. Nie wierzę, że się nie bał. Strach przed innością tym, co obce, nieznane i niezrozumiałe, odległe i dzikie jest dane wszystkim ludziom jednakowo, wbudowany jest w nasz człowieczy kręgosłup. Jednych jednak zatrzymuje w domu, w jego bezpiecznych ścianach, wśród bliskich ludzi, którym można zaufać, wśród ciepła ich miłości i bliskości, innych natomiast gna za morza i oceany, każe zdobywać góry i penetrować odległe lądy. Dziś jednak świat stoi przed nami otworem, w przeważającej mierze odkryty, odsłonięty, podany na tacy. Świat stał się raptem nagi, a ciekawość coraz łatwiej zwycięża strach, codziennie wielu pakuje plecak i rusza w najodleglejsze jego zakątki. U progu XIX w. było jednak zupełnie inaczej.
Na każdego śmiałka czyhały wówczas w Afryce najróżniejsze niebezpieczeństwa, czekały nieznane ludy o tajemniczych obyczajach, mówiące mrowiem całkowicie odmiennych języków, czyhały tropikalne choroby, na które nie było lekarstw, czyhały dzikie zwierzęta, czyhały w końcu żywioły przyrody, które dokazują tutaj wyjątkowo gwałtownie.
Mungo Park poruszał się powoli i uważnie, wiedział na czyje terytorium wkroczył, zła sława Maurów była szeroko rozpowszechniona w całej zachodniej Afryce, wiedział jak okrutny los z ich ręki spotkał innych białych podróżników, którzy ośmielili się szukać Timbuktu.
W końcu i dla niego nadeszła chwila próby. Mungo Park został pojmany przez Maurów w okolicach miejscowości Dina. Uwięziony błagał, wył prawie o wodę, jeden mały łyk wody, który ma moc ratowania życia. By zabawiać ciekawskich zmuszany był do rozbierania się przed tłumem, podczas gdy Ali, król tych ziem, głowił się i debatował ze swoimi doradcami jakim jeszcze poddać go torturom, jaką zadać mu śmierć. Czy odrąbać mu rękę, czy wyłupić oko, a może jedno i drugie? W małej lepiance, która tym razem nie okazała się przyjaznym domostwem, a więzieniem, Mungo Park musiał stoczyć prawdziwą walkę sam ze sobą, walkę ze strachem, walkę z rozpaczą. Musiał się tam rozgrywać zażarty pojedynek między słabością a siłą, między zwątpieniem a wiarą, między kuszącą uległością zaglądającej mu w oczy śmierci, a szaleńczą walką o przetrwanie. Mungo Park miał jednak dokonać wielkiego odkrycia, więc historia przyszła mu z pomocą. W obozie Alego zapanował chaos, panika i przerażenie. Posłaniec przyniósł bowiem wieść o nadciągającej armii potężnego wodza i wielkiego wroga Alego. Mungo Park wykorzystał tę okazję znakomicie, pod nieuwagę ogarniętych strachem strażników, zdołał wymknąć się ze swej lepianki. Dosiadł konia i ruszył przed siebie tak szybko jak tylko mógł. Ze wszystkiego co miał ostał mu się jedynie jego największy skarb na afrykańskiej ziemi - kompas.

IMG_4548.jpg
malijski busz
IMG_4294.jpg
człowiek pustyni

Poranek był gorący, upalny, nieznośny. Na dworcu w Sikasso pokaźny, kolorowy tłum kłębił się wokół autobusu przylegając do niego szczelnie tak, jakby ten miał uciec, wymknąć się jakoś niepostrzeżenie nie zabierając nikogo z nich. Pracownik kompanii autobusowej, której nazwy nie pamiętam, co chwila wychodził z biura i rozganiał wszystkich, z początku jeszcze cierpliwie tłumaczył, a potem już tylko wymachiwał pięścią i krzyczał, że autobus ma godzinę opóźnienia i wszyscy mają iść, usiąść sobie gdzieś w cieniu i cierpliwie czekać. Nie posłuchali. Każdy stał przytulony do autobusu, siedział na tobołkach jak najbliżej niego, starając się za wszelką cenę przylgnąć do bezdusznej blachy. Wykorzystywani i poniewierani najpierw przez europejskich okupantów potem przez rodzime krwawe i okrutne reżimy nauczyli się bronić swojego, nie ufać tym na górze, nie wierzyć nikomu, kto przychodzi rozkazywać. Ten autobus nie mógł bez nich pojechać i byli gotowi o to zawalczyć.
Nigdy w Afryce nikt nie próbował mnie napaść, czy okraść, nie licząc nieszczęsnego epizodu na granicy między Ghaną a Togo. Nikt nigdy nie próbował wyrwać mi plecaka, aparatu, sięgać do kieszeni, nikt nawet nie splądrował mi namiotu z całym moim dobytkiem w środku, samotnie pozostawionego na zupełnie pustym kempingu, nikt nie zakradł się do mojej lepianki w krainie ludu Somba, ani któregokolwiek z moich hotelowych pokoików.
Czy powinnam to zawdzięczać własnemu szczęściu, jakimś sprzyjającym splotom okoliczności? Chyba jednak nie, bo czy mogłyby one się tak splatać przez cały ten długi czas? Już dawno przestałam bać się Afryki, właściwie to przestałam się jej bać, gdy do niej przyjechałam. Od kiedy stanęłam na Czarnym Lądzie bałam się z każdym dniem coraz mniej, mniej i mniej aż w końcu zupełnie przestałam się bać, poczułam się tutaj bardzo swobodnie, nauczyłam się tu żyć, a w Murzynach ujrzałam nowych rodaków.
Przyglądam się ludziom tłoczącym się wokół autobusu i widzę, że oni boją się i to bardzo. Wszystkie swoje bagaże trzymają blisko, ściskają mocno uchwyty i sznurki. Rozglądają się nieufnie wokół ani na chwilę nie spuszczając z oka swoich toreb, worków, siatek i kartonów. Przestrzegają przed złodziejami, których ponoć wokół pełno, biorą ochoczo pod opiekę mój bagaż gdy idę do toalety.
Gdyby mój plecak padł nagle ofiarą złodziejskiego postępku, pewnie przeklęłabym ze złością, gdyby ukradziono mi aparat to na pewno spłakałabym się rzęsiście, ale w najbliższym dużym mieście wystarczyłaby jedna wypłata z bankomatu i kilka godzin twardych negocjacji z handlarzami, aby całą moją stratę, mój cały podróżniczy majątek odbudować. W tych rozmaitych pakunkach, torbach, walizkach i pudłach, które Afrykanie ściskają tak zawzięcie, mieści się tymczasem cały ich dobytek, dorobek całego ich życia. Tak, są takie miejsca na ziemi, gdzie te miski i garnki, te materace i kosze ubrań z drugiej ręki, są czyimś jedynym majątkiem, na który w razie utraty musiałby pracować całymi latami.
Pasażerskie tobołki lądują na dachu bądź w dolnym bagażniku. Ich los należy zawsze śledzić do samego końca. Trzeba uważnie patrzeć czy zostały odpowiednio zamocowane, przywiązane dobrze sznurkiem do dachu lub też zamknięte w bagażniku na kłódkę.
Ruszamy. Południe coraz bliżej. Pot leje się z czoła tłustymi kroplami. Gdy autobus zatrzymuje się, a czyni to nieustannie by zabrać z drogi nowych pasażerów, upał robi się tak gęsty i przytłaczający, że praktycznie nie ma czym oddychać. Kiedy jedziemy jest jeszcze jako taki przewiew, jakiś ruch powietrza, jakiś wiatr, to co że gorący, ważne że wiatr. Powietrze wysycha na wiór w takim słońcu, w takiej temperaturze wysycha i człowiek, zamknięty w nagrzanym jak piec nadwoziu autobusu. W porze suchej, głęboko we wnętrzu Afryki, z dala od morza, z dala od chłodzącego powiewu wiatru, jest taka godzina kiedy życie zupełnie zamiera. Pustoszeją wsie, miasta i miasteczka, pustoszeją ulice. Temperatura sięga wtedy zenitu, jest 45 °C a może nawet i 50º. W takim upale nie można pracować, w takim upale nie da się żyć, taki upał po prostu zabija. Zabija wszelką ludzką aktywność, pozbawia sił, okrada ciało z całej energii, w takim upale można tylko trwać. Trwać w bezruchu w stanie całkowitego zawieszenia między życiem a śmiercią, istnieć aż czas najgorszego upału minie i znów można będzie zacząć żyć. Afrykanin kryje się w tym czasie w cieniu mangowca lub akacji, siada lub kładzie się bezwładnie na ziemi i trwa. Początek tego trwania następuje zwykle około jedenastej a kończy się o szesnastej a nawet siedemnastej. Inaczej po prostu się nie da. Można tylko trwać. Któryś ze spotkanych po drodze podróżników powiedział mi, że jego zdaniem, aby pobudzić afrykańską gospodarkę, należałoby najpierw schłodzić Afrykę. I jest w tym chyba ziarnko prawdy.

Został mu jedynie kompas. Mógł zawrócić ale tego nie zrobił. Głód i pragnienie były teraz jego największym wrogiem. W morderczym upale, półprzytomny, otępiony, bezwładnie leżąc na grzbiecie konia modlił się już tylko o wodę, a może i śmierć? Brnął dalej przez gorący busz. Bał się zachodzić do wsi i osad z prośbą o pomoc, bał się że znów zostanie porwany, poddany torturom, znów zostanie upokorzony. Mungo Park był teraz ledwie cieniem samego siebie, cieniem owego dzielnego młodego, szkockiego lekarza, który wyruszył na podbój Afryki. Słońce, to okrutne afrykańskie słońce wyssało z niego wszystkie soki. Pół odrętwiały spadł nagle z konia i potłukł się boleśnie. Zmarnowane wysiłkiem zwierzę także upadło i leżało tuż obok niego gotowe na śmierć, gotowe do reszty spłonąć pod rozpaloną kopułą nieba, na rozgrzanym do granic buszu. Gotowy na śmierć był chyba także i sam Mungo Park. I faktycznie w Afryce spotkała go śmierć, ale jeszcze nie tutaj, jeszcze nie teraz.
Tymczasem błękitna otchłań nieba zaczęła powoli zapełniać się szarymi chmurami. Gdzieś z oddali do jego uszu dobiegły burzowe, groźne pomruki. Nagle poczuł na swojej twarzy zbawienne krople deszczu. Poczuł jak zapala się w nim nowy płomień życia, płomień nadziei. Zerwał się na równe nogi, zrzucił z siebie łachmany i rozłożył je na ziemi. Gdy nasiąkły wodą, wysysał z nich każdą kroplę życiodajnej cieczy. Niebo rwało się na strzępy, pękało z hukiem piorunów tuż nad jego głową, a on pił, pił i pił. Innym razem, trawiony pragnieniem, z tego pragnienia pół martwy prawie, usłyszał w nocy żabi rechot. Żabi rechot pośrodku buszu może oznaczać tylko jedno: gdzieś w pobliżu jest woda. Pełznął po cichu w obawie, że zostanie zauważony przez mieszkańców osady, której obecność w pobliżu zradzały pomarańczowe błyski ognisk migocące w ciemnościach. Gdy wreszcie doczołgał się do małego stawu, a może jedynie nieco większej kałuży, odkrył, że jest on tak pełen żab, że uprawnionej wody nawet nie sposób dojrzeć. By zaspokoić pragnienie człowiek jest jednak gotów zrobić wszystko. Mungo Park odgarniał ogromne żaby, odpychał je, spychał i pił zachłannie wodę, której smak przypominał zgniliznę, zapiaszczoną, stęchłą, zieloną i błotnistą. Musiał być wtedy najszczęśliwszym człowiekiem na całej ziemi.

Droga jest zupełnie przyjemna, asfalt gładki i z rzadka tylko wyboisty. Krajobraz jednak monotonny, buszowy, gorący. Dłużą się godziny, ciągną się w nieskończoność. Z niecierpliwością wyczekuję aż wreszcie kierowca zrobi postój i pozwoli nam wyjść z nagrzanej puszki autobusu, rozprostować nogi, coś zjeść, a przede wszystkim napić się dobrze schłodzonej wody. Z radością więc przyjmuję wiadomość o krótkiej przerwie. Ledwie zdołałam wysiąść z autobusu a wymarzona, chłodna woda biegnie sama ku mnie niesiona na głowach uśmiechniętych dziewcząt. Kupuję od razu cztery woreczki (ok. 2l.), trzy z nich wypijam z miejsca, jeden zatrzymuję na później, nigdy nie wiadomo co się może zdarzyć. W takim upale, w takim skwarze człowiek przekonuje się bowiem, że woda to faktycznie jest życie i to jak najbardziej dosłownie. Póki jest woda da się jeszcze jakoś funkcjonować, da się przetrwać, da się jako tako myśleć, a nawet nawiązać konwersację ze współpasażerem. Kiedy kończy się woda, skóra wysycha momentalnie, w gardle kurz, pył i popiół, siły brakuje, ciało wiotczeje. Oddychać ciężko, mówić ciężko, ręką ruszyć ciężko, zaś myśleć nie da się wcale, bo gdy nie ma wody myśl jest już tylko jedna - napić się! Cierpieć pragnienie jest torturą znacznie większą niż doskwierający głód, burczący natrętnie żołądek, kiszki skręcone w proteście. Cierpieć pragnienie to cierpieć na całym ciele, to cierpieć każdą jego komórką osobno i wszystkimi jednocześnie, to nie móc oddychać, to miotać się nerwowo, obsesyjnie rozglądać się za wodą, w panice jakby i lęku.
Kiedy w wiosce Somba w północnym Beninie zabrakło mi wieczorem wody, spać nie mogłam całą noc. Sen spadł już dawno na wszystkie domostwa, a ja nie miałam co pić. Wyruszyłam z latarką w busz szukać studni, a najlepiej jakiegoś nocnego marka cierpiącego na bezsenność, który podzieliłby się ze mną tym życiodajnym napojem. Ale nic, studni ani śladu, żadnego marudzącego po nocy wybawcy. W takich chwilach człowieka ogarnia niepokój, lęk zamyka go w swojej klatce, kołatają się w głowie obsesyjne myśli. Tamtej nocy uratowało mnie mango, dziesiątki walających się wszędzie mango. Nazbierałam ich całe kilogramy i wysysałam z nich sok zachłannie i drapieżnie wbijałam swoje zęby w ich delikatny miąższ.

Nazajutrz wszystko się odmieniło, los ponownie uśmiechnął się do umęczonego podróżnika. W murzyńskiej osadzie, na którą natknął się o świcie, przyjęto go gościnnie, napojono i nakarmiono do syta. Po tak niezliczonych dniach i nocach spędzonych w absolutnej samotności, w strachu przed ludźmi, z sercem przepełnionym nieufnością i wrogością, lękiem do każdego, choćby z oddali widzianego człowieka, nagle znalazł się w środku gwarnej, murzyńskiej wsi. Biegały wokół niego bosonogie dzieci przyglądając mu się z zaciekawieniem, nie sądzę aby bardzo zmieniły się od tamtych czasów. Może ganiały wtedy całkowicie nagie ale zapewne tak samo wsadzały rączki do swoich czarnych buziaków z tych wielkich emocji, z tego ogromnego zaciekawienia.
Kobiety przynosiły mu naczynia z jedzeniem i pewnie przyglądały się nieśmiało, a mężczyźni usiłowali zadawać pytania i porozumieć się jakoś z niecodziennym przybyszem, pewnie kręcili głowami i uśmiechali się szeroko, że człowiek ten nie rozumie ich języka, że wygląda tak dziwacznie, że taki cały jest biały. Jakoś jednak zdołali się porozumieć, jakaś komunikacja zaistnieć musiała, bo wkrótce Mungo Park dołączył do murzyńskiej karawany zdążającej w kierunku wielkiej rzeki, którą krajowcy nazywali "dżoliba", a był nią Niger. Niger! Cóż to za niesamowita rzeka, jaka odważna, jaka dzielna! Takich w Afryce są tylko dwie. Palmę pierwszeństwa należałoby przyznać Nilowi, bo jest dłuższy, ale w swej niezwykłości, w fantastycznej tej brawurze są sobie równe! Nil na wschodzie, a Niger na zachodzie przedziera się przez pustynię, kpi sobie z piasków, ze spękanej ziemi, z palącego słońca, w którym wszystko wysycha na wiór, a on jakoś nie wysycha. Taka rzeka to jest jawna kpina z pustyni i z buszu, taka rzeka to jest zwykła bezczelność, taka rzeka w ogóle nie powinna się zdarzyć, a tymczasem zdarzyła się i to podwójnie, po dwóch przeciwległych krańcach Afryki. Wyobrażam sobie czasem, co musieli czuć pierwsi odkrywcy Nigru, którzy ostatkiem sił przedzierali się przez półpustynny busz, dręczeni morderczym pragnieniem, aż tu nagle stanęli nad wspaniałą rzeką. Wokół piach, spękana ziemia, a tuż obok płynie sobie raptem potężna wstęga wspaniałej, słodkiej wody! Czy wbiegali doń krzycząc z radości, czy też szli urzeczeni, zahipnotyzowani, oniemiali z zachwytu? A może zupełnie w Niger nie uwierzyli, może myśleli, że to znów pustynia płata im figle? Tego nie dowiemy się nigdy, to jest słodka tajemnica pustyni, buszu i wielkiej rzeki. Wiemy jednak co czuł mungo Park przeddzień spotkania z Nigrem. W końcu dotarcie do Nigru było głównym celem jego ekspedycji, celem narzuconym przez Brytyjskie Towarzystwo Geograficzne, Timbuktu było celem ubocznym. Wyposażony w marny grosz Mungo Park miał przede wszystkim rozwiać wątpliwości od lat dręczące europejskich geografów. Czy Niger jest odnogą Nilu, która uchodzi do oceanu Atlantyckiego co, zdaniem wielu, było przyczyną powtarzających się co roku wylewów w byłym królestwie faraonów? Czy zatem można Nigrem dotrzeć do Etiopii, która zabarykadowała się w swych niedostępnych górach, i była wówczas jedynym, acz odizolowanym od świata bastionem chrześcijaństwa na Czarnym Lądzie?
Mungo Park nie spał całą noc. Nie mógł zmrużyć oka, sen nie przychodził, przychodziły jedynie natrętne myśli, natrętne jak wścibskie, afrykańskie komary. Może wspomnienia także nachodziły go tej nocy, może przed oczami ujrzał znów ogrom swojego poświęcenia i trudu, a może przeciwnie wszelkie wspomnienia gasły w obliczu świadomości, że jest tak blisko celu, że stoi praktycznie u progu spełnienia swej misji. Nim pierwsze promienie słońca zdążyły wyjrzeć zza horyzontu, nim jego jasna poświata pojawiła się na niebie, Mungo Park był już gotowy do drogi, jego koń osiodłany, niewielki bagaż spakowany, zawiązany u siodła. Wielka rzeka czekała.

Bakcyl. Okrutny, bezlitosny, wstrętny bakcyl. Pojawił się w moim życiu nagle i stanął na mojej drodze jak tama, jak przeszkoda, której nie można przeskoczyć. Nie pomogły herbatki i napary z hibiskusa przygotowane przez troskliwych Murzynów, nie pomogły żadne tabletki. Bakcyl zagnieździł się we mnie z pompą i przepychem, wytoczył swoje działa, wystawił armaty i wypowiedział mi wojnę. Przez tego wrednego, podstępnego, mikroskopijnego wroga nie spałam całą noc, nie dał mi po prostu zmrużyć oka. Ganiał mnie do toalety bezustannie, jawnie drwił sobie ze mnie. Ledwie zdążyłam wrócić, a już musiałam biec z powrotem, siąść i się męczyć! Były jednak krótkie momenty, kiedy przeciwnik reorganizował swoje szyki, ustawiał legiony, ostrzył bagnety. W tych momentach leżałam na moim materacu na hotelowym dachu, leżałam pod moskitierą, o którą rozbijały się krwiożercze, malaryczne insekty w swym piskliwym natręctwie i wściekłości, że nie mogą dopaść swojej ofiary. Nocowanie na dachach jest w Mali najtańszym sposobem spędzenia hotelowej nocy, jednocześnie jednak sposobem najwspanialszym. Niebo rozpościera nad człowiekiem dywan iskrzących się gwiazd, skądś później nadpływa księżyc w jasnej poświacie okrywając cały świat delikatnym, srebrnym płaszczem. Wieje leciutki, aksamitny wiatr, który chłodzi umęczoną słońcem ziemię, przechadza się po pustych ulicach miast i miasteczek, miękko wzbija się ku górze i napotkawszy ścianę hotelowego budynku dociera do nas, śpiących pod moskitierą na dachu przybyszów z dalekiej północy. Tuli nas do snu swym zwiewnym podmuchem, chłodzi umęczone upałem ciało, upałem wręcz przesadnym, rozbuchanym do granic, temperaturą tak wściekłą i szaloną, jakby chciała wyskoczyć z termometru. Nigdy w życiu nie spało mi się tak dobrze jak na malijskich dachach, tak cudnych nocy nie znajdzie się nigdzie indziej, nawet w najwspanialszym na świecie hotelu.
Leżałam i patrzyłam w to przepiękne, nocne, afrykańskie niebo, od Nigru zaś dzieliło mnie zaledwie kilkaset metrów.

Była ósma rano, gdy Mungo Park ujrzał dymy nad miastem Segou. A chwilę potem jeden z towarzyszących mu krajowców zawołał "Geo afili!" (spójrzcie, woda!). Mungo Park zanotował potem w swym dzienniku: "(...) i oto patrząc przed siebie z bezgraniczną satysfakcją, ujrzałem wielki cel mojej podróży - od dawna poszukiwany, majestatyczny Niger, mieniący się w porannym słońcu, szeroki jak Tamiza pod Westminsterem i płynący powoli na w s c h ó d. Pospieszyłem na brzeg i napiwszy się wody, w żarliwej modlitwie zaniosłem dzięki Wielkiemu Stwórcy wszech rzeczy, że raczył uwieńczyć moje starania powodzeniem."

Spotkaliśmy się 21 kwietnia późnym przedpołudniem. Ja stałam na nadbrzeżu w Segou, a Mungo Park dokładnie po drugiej stronie. Dzielił nas przepastny, szeroki Niger i jakieś 200 lat z hakiem. Mungo Park jako pierwszy przybysz z dalekiej północy naocznie stwierdził, że Niger płynie na wschód, a nie na zachód, jak twierdzili współcześni mu uczeni zza swych błyszczących, polakierowanych biurek w eleganckich, uniwersyteckich gabinetach. Mungo Park jednym spojrzeniem na wielką rzekę przewrócił do góry nogami ówczesną geografię, a teraz pluskał się rozkosznie, cieszył się jak dziecko ze swojego odkrycia, serce wypełniała mu duma, skrzydeł dodawała ogromna satysfakcja.
Dziś by stanąć nad Nigrem nie trzeba wielkich poświęceń, nie trzeba już cierpieć głodu, pragnienia i strachu. Wielka odwaga i szaleństwo Mungo Parka na zawsze przeszły do historii.
IMG_4281.jpg
Niger w Segou, 200 lat temu Mungo Park stanął po jego przeciwnym brzegu
IMG_4300.jpg
port w Segou
IMG_4287.jpg
ulica starego Segou
Afrykańska noc zwykle zapada szybko, jakby w pośpiechu, jakoś tak natychmiast, w ciągu kilku chwil. A im bliżej równika tym szybciej, z większym jeszcze pośpiechem, w jeszcze krótszej chwili. Nim jednak ciemności spowiją afrykańską ziemię, ma miejsce spektakl zachodzącego słońca. Żółcie, pomarańcze, róże i czerwienie wielkiej, świecącej kuli, która co wieczór ciągnie ku ziemi, przenikają przez cienkie warstwy chmur. Biją w rzekę, strzeliste, słoneczne promienie. Niger zwykle wtedy posępnieje, czarnieje w oczach, nie odpowiada słońcu na jego kolorowe zaloty, tak jak robiło to jez. Malawi. Gdzież by znowu! Ciągnie się leniwą wstęgą, muśnięty złotem, rozświetlony ciepłem pomarańczy, unosząc na swych barkach całą rybacką flotę, długie, drewniane łodzie.
- Kupi Madame pudełeczko na biżuterię, albo tę oto piękną ramkę ze skóry? Ja biedny człowiek pustyni - zagaduje ktoś z lewej.
- Madame, niech madame pomoże i weźmie te koraliki za dobrą cenę - wyskoczy ktoś z prawej.
- Madame, madame cadeau [madame, prezent] - wołają dziecięce głosy zza pleców.
Pokazuję palcem w stronę zachodzącego słońca. Niczego nie potrzeba mówić ani tłumaczyć, nawet dla tych ludzi, z widokiem tym tak obytych, żyjących z nim po sąsiedzku, dzielącym z nim codzienność, jest w tym spektaklu przyrody jakiś czar niezwykły i moc nadprzyrodzona, która odbiera im wolę działania z miejsca zamieniając ją w całkowite zapatrzenie.
Siedzimy na murku portowym w Segou, ja i moi uliczni sprzedawcy różności, ja i moje bez przerwy domagające się podarunków dzieci. Siedzimy i patrzymy sobie w ciszy.
Słońce złote i gorące powoli zdąża ku ziemi, flirtuje z obojętną rzeką. Tędy wypuści promień, to zaraz zgasi go chowając się zalotnie za chmurą. To znów wyjrzy zza niej, to znów się skryje. W końcu ukazuje się w pełniej krasie, w całym swoim gorejącym pięknie. Cały świat tonie natychmiast zalany złotem, na drugim brzegu palmy kiwają bujnymi głowami, kolory nadbrzeżnych budynków już od dawna wyblakłe i odrapane, zmyte deszczem, poszarpane starością, nagle nabierają nowych wdzięków, stają się tak soczyste, tak intensywne jakby przeżywały swoją drugą młodość, jakby rodziły się na nowo. Niezwykła jest moc tego wieczornego słońca, moc prawdziwie czarodziejska. To, co stare znów staje się młode, zniszczone staje się nowe, brzydkie staje się piękne. Zachodzące, afrykańskie słońce pokazuje nam cały, obezwładniający urok świata, a może tylko nam - ślepcom przywraca na chwilę wzrok?
Schodzi niżej i niżej i osiada nagle na wielkiej chmurze. Ale cóż to? Chmura ta przecież wygląda jak ludzka dłoń! Słońce przez moment podane jest światu na dłoni, przez którą następnie przenika delikatnie jak woda przez palce. Przesącza się i płynie na tym niebie jak Niger u jego stóp i gaśnie za horyzontem. Ciemność nastaje niemal natychmiast, spada kurtyna nocy - i oto koniec przedstawienia pt. "Najpiękniejsze zachody słońca są nad Nigrem".
IMG_4340.jpg
IMG_4893.jpg
najpiękniejsze zachody słońca są nad Nigrem
IMG_4911.jpg
słońce podane światu na dłoni

Wysłane przez aidni 09:42 Kategoria Mali Komentarze (2)

Gościnność po malijsku

sunny 37 °C

GOŚCINNOŚĆ PO MALIJSKU

Okazało się, że patriotyczny obowiązek Kusube ma swój ciąg dalszy i ani myśli się zakończyć na podwiezieniu białego brudasa z granicy do Sikasso. Ponieważ białego brudasa, przybysza z daleka, trzeba otoczyć opieką, trzeba go co najmniej jeszcze bezpiecznie na noc ulokować a najlepiej jeszcze upewnić się, że nie jest głodny, a jeśli tak to bezwzględnie nakarmić. Sikasso tymczasem zupełnie nie stanęło na wysokości patriotycznego obowiązku i przywitało nas przerwą w dostawie prądu w calusieńkim mieście. Jedziemy przez ciemne ulice do pierwszego hotelu z mojego przewodnika. Miał być tani i przyzwoity, a okazał się zwykłym domem rozpusty, gdzie jakimś cudem mimo braku elektryczności, skąpo ubrane damy zdołały pozapalać różowe i czerwone żarówki w swoich pokojach. W kolejnym tanim hoteliku pokoje już przy świetle świecy wyglądały tak dramatycznie, że aż strach pomyśleć, co ukaże się oczom jak już prąd włączą. Kusube zabiera mnie w końcu do eleganckiego, jak na afrykańskie standardy, hotelu. Drożyzna okropna. Za najtańszą kwaterę trzeba zapłacić 20 USD [to więcej niż mój cały, dzienny budżet!]. Widząc skrzywienie na mej twarzy i grymas rozczarowania, Kusube wyciąga z kieszeni banknot i już się zabiera do płacenia. Protestuję, tupię nogą, sprzeciwiam się! Wszystko na nic. Muszę uciec się do przemocy i determinacji, wyrwać banknot z jego ręki, wsadzić mu go z powrotem w kieszeń i swój natychmiast wyłożyć na recepcyjny stół. Wszystko musi mieć przecież swoje granice.
Tymczasem godzina robi się późna i odzywa się głód. Żołądek bulgoce, kurczy się, rozszerza, protestuje. Od rana nic nie jadłam prawie. Głodna nie zasnę. Proszę więc Kusube, by podwiózł mnie do najbliższej ulicznej kucharki na tanią kolację, ale on ani myśli po kucharkach mnie wozić. Z dyrektorskim zdecydowaniem, głosem, który nie zna sprzeciwu, oznajmia, że zjawi się tutaj za pół godziny i pojedziemy do restauracji.
Mój Boże jak ja dawno już nie byłam w restauracji. A restauracja to jest w każdym calu! Czyste stoliki, kelnerki w uniformach, jest laminowane menu i obowiązkowy telewizor, który w całej Afryce jest synonimem dostatku. Wszystko rwie się i wyrywa do niedoścignionego, europejskiego ideału. Zaglądam w kartę - wszystkie dania dumnie noszą europejskie nazwy. Za takie luksusy trzeba płacić, dwa, trzy dolary za najprostsze danie. Na polskie warunki to może niezbyt wiele, ale dla przeciętnego Afrykanina i oszczędnego okropnie podróżnika jak ja, to majątek. 3 dolary to mój maksymalny, dzienny budżet na jedzenie, wodę naturalnie wliczywszy. Nie będę jednak marudzić, bo nie wypada wybrzydzać i grosza dusić. Przybywają opasłe miski spaghetti, piętrzą się frytki, rozciągają się na talerzach steki dla Kusube i jego przyjaciela. Wygląda to naprawdę niesamowicie, nawet sztućce w serwetkach podane.
W międzyczasie wróciła elektryczność. Ulice znów zapełniły się ludźmi. Jest gwarno i wesoło. Jemy na restauracyjnym tarasie. Pod błyskający kolorami restauracyjny neon niepostrzeżenie zakrada się murzyńska, uliczna swojskość i bezceremonialne rozpasanie. Ludzie spacerują gdzie chcą i jak chcą, czasem zatańczą coś na środku ulicy albo zaśpiewają gdy taką mieć będą fantazję, nie zwracając przy tym najmniejszej uwagi na samochody, śmieją się głośno, wręcz histerycznie, poklepują się po ramieniu, płatają sobie bezustannie jakieś figle. Obserwuję ich z prawdziwym zachwytem, hipnotyzują mnie te murzyńskie szerokie uśmiechy, zaczarowane są te murzyńskie, rozradowane oczy. Polubiłam Murzynów od razu, jak z bicza trzasnął. Omotali mnie sobą zupełnie i jakoś tak automatycznie. Mimo, że potrafią być nachalni do bólu, cenę natychmiast śrubują widząc moją białą skórę, naprzykrzają się ciągłym za człowiekiem chodzeniem, to i tak im z miejsca wszystko wybaczam i już.
Trach! Nie mija sekunda, przychodzi nagłe olśnienie, trapiącej mnie od dawna tajemnicy banalne rozwiązanie. Tu pod osłoną ciepłej malijskiej nocy znalazłam klucz do mojej afrykańskiej zagadki.

Cztery miesiące temu. Uganda. Jadę w wypchanym do granic minibusie z Mbarary do Masaki szukać tropikalnego upału na równiku. Na mych kolanach mały chłopiec w podartym ubranku. Mimowolnie spoglądam w lusterko wsteczne kierowcy i widzę w nim odbicie swojej ręki, którą przytrzymuje malucha by nie spadł, gdy auto podskoczy na jakimś wyboju. Trwa to może ułamek sekundy, a może nawet krócej. Ogarnia mnie raptem całą zdziwienie niezwykłe - jestem zupełnie biała! Biała, a nie czarna jak reszta pasażerów. Zanim rozsądek zdążył zapanować nad całą tą sytuacją, odkrycie to zdążyło mnie zupełnie zszokować.
Tę krótką chwilę pamiętam dziś w najdrobniejszych szczegółach i detalach, nagromadzone wokół niej znaki zapytania nie dawały mi spokoju przez długi czas. - Jak to możliwe? - pytałam sama siebie - Przecież jestem tu tak krótko [wtedy był to mój drugi dopiero miesiąc w Czarnej Afryce], nie znam tu nikogo, nie rozumiem języka tych ludzi, ich kultury i obyczajów dopiero uczę się powoli i wciąż są one dla mnie mocno egzotyczne. Jak to możliwe, że wśród tej inności, wśród tej obcości poczułam się tak swojsko, wśród obcych i tak odmiennych ode mnie ludzi poczułam się tak, jakbym była jedną z nich.
Wtedy nie potrafiłam sobie tego w żaden sposób wyjaśnić, a tymczasem to uczucie zdziwienia własną białością i odmiennością pojawiało się coraz częściej.
Teraz ku memu całkowitemu zaskoczeniu odkrywam raptem jak prosta była ta zagadka. Siedzę w eleganckiej restauracji, która za wszelką cenę chce dogonić europejskie pierwowzory, powinnam się tu czuć jak w domu, a jednak nie mogę odnaleźć w sobie swobody. Krępują mnie te zimne sztućce, te białe, czyste talerze i obrusy. Najchętniej pomerdałabym sobie rączką w plastykowej misce, w której zwykle jadam u moich ulicznych kucharek wraz z innymi klientami zachwalając wyśmienitość ich potraw. Czarna Afryka zaraziła mnie swoją spontanicznością, to ona jest jedyną odpowiedzią, najprostszym wyjaśnieniem mojej zagadki. Tylko spontaniczność czyni Murzynów tak bardzo ludzkimi, tak bardzo otwartymi, to ona pozwala im tak radośnie cieszyć się życiem, mimo że jest ono tutaj tak trudne, pozbawione wszelkich komfortów od tak dawna zakorzenionych już w Europie. Afrykańska spontaniczność to jest wspaniałe widowisko, to jest ten płomień co rozpala ludzkie serca, to jest ta piękna murzyńska broń przed wszystkimi nieszczęściami trawiącymi ten kontynent.
Mimo moich protestów Kusube bierze cały rachunek na siebie i nie chce słuchać nawet bym z portfela uroniła choćby franka. A na kolacji oczywiście się nie kończy. Zmieniamy lokal z restauracyjnego na barowy, za spotkanie trzeba w końcu wznieść toast piwkiem nie ma rady. Kusube znów za wszystko płaci, a ja już nawet nie protestuję, bo widzę, że sprawia mu to wielką radość. Jak prawdziwa dama zajeżdżam mercedesem pod mój luksusowy hotel i żegnam się z Kusube dziękując za wszystko wylewnie i kilkakrotnie. On tylko odpowiada z uśmiechem: - naprawdę nie ma za co. Witamy w Mali!

Budzę się rano rześka i gotowa do poszukiwań taniej, podłej norki by naprawić nadwątlony eleganckim hotelem budżet. W przewodniku namierzam kolejną kwaterę i wyruszam do najbliższej budki zadzwonić. Recepcja nie odpowiada, za to odzywa się jakiś zmęczony głos męski, który najwyraźniej w ogóle nie ma pojęcia o czym mówię. Albo numer zmieniono, albo mój przewodnik znów płata figle. Niech i tak będzie, skoro nie można polegać na opasłym tomisku, które z poświęceniem przewiozłam przez pół Afryki, to czas zacząć własne poszukiwania. Idę zapłacić za połączenie i od razu pytam właściciela budki czy nie zna gdzieś taniego hoteliku, który nie jest jednocześnie domem publicznym. Mężczyzna drapie się po głowie. - Po co masz iść do hotelu - mówi po chwili - U nas hotele albo podłe albo drogie. Możesz jednak przenocować u mnie, u jednej z moich żon, o zaraz tutaj.
Nim zdążyłam choćby słowo z siebie wykrztusić, a już prowadzi mnie za rękę do skromnego domku za murem. Domek jego żony Natenin [czyt. natenę] wraz z domkami sąsiadów skupiony jest wokół dziedzińca, który wieczorem tętni życiem. Bo w Afryce dom nie służy do tego by w nim mieszkać. Dom jest po to by w nim spać i przechowywać różne graty, klamoty i rupiecie. Mieszka się na dziedzińcu albo wręcz na ulicy. Tu gawędzi się z sąsiadami, gotuje obiad, na dziedziniec lub ulicę kto ma wystawia telewizor, bo telewizorem też trzeba się podzielić, a do oglądania zapraszany jest każdy chętny. Wystarczy po prostu dosiąść się do towarzystwa i wesoło patrzeć w ekran. Wieczorami na ulicach połyskują kineskopy i pulsują żywe kolory na twarzach widzów siedzących na ławkach, krzesłach albo wprost na ziemi. Tych publicznych, wzajemnie dzielonych salonów telewizyjnych jest całe mnóstwo, przynajmniej po kilka na każdej ulicy. Można przebierać w ofercie stacji i usiąść sobie tam, gdzie akurat wyświetlają ulubiony program. Jedynie w czasie transmisji meczów piłkarskich oferta robi się monotonna, bo Afryka jak długa i szeroka zupełnie głowę straciła dla futbolu, oglądać więc można wtedy tylko piłkę.
Gdy przekraczamy próg domku, żona mojego gospodarza śpi spokojnie na kanapie. Mimo mojego wyraźnego sprzeciwu zostaje natychmiast zbudzona i nim zdążyłam cokolwiek powiedzieć już zadecydowano za mnie, że zostaję tu dzisiaj na noc.
Natenin jest piękną kobietą, choć może nieco przy kości, a może nawet bardziej niż nieco. Regularne rysy twarzy i ogromne oczy sprawiają, że staję przed nią urzeczona i znów zadaję sobie pytanie dlaczego wszyscy Murzyni uganiają się za białymi kobietami, kiedy mają u siebie znacznie bardziej atrakcyjne piękności. Zadaję sobie to pytanie nagłos, a Natenin wybucha natychmiast radosnym śmiechem. Od razu czujemy do siebie sympatię mimo, że obie jesteśmy raczej ciche i niespecjalnie rozmowne. Mąż, gdy tylko upewnił się że przypadłyśmy sobie do gustu, wraca pilnować interesu, który dumnie zwie się telecentrum, a jest tak naprawdę parą budek telefonicznych, czasy świetności mających już dawno za sobą. I kto by pomyślał, że na czymś takim można dorobić się kilku żon. Umawiam się z Natenin, że wrócę pod wieczór i zapuszczam się w Sikasso. Idę w gorącym słońcu i uśmiecham się od ucha do ucha, rozpromieniona tak nieoczekiwanym obrotem wszystkich spraw. Takie rzeczy, drodzy czytelnicy, tylko w Afryce.
W Sikasso jest pałac. Pałac wspaniałych, dumnych i odważnych malijskich władców. W drugiej połowie XIXw. król Tiéba Traoré odważnie stawiał czoło wrogim plemionom i francuskim okupantom, doprowadził królestwo Kénédougou do szczytowego rozwoju, ale młodemu państwu nie dane było w pełni rozwinąć skrzydeł. Król zmarł a rządy po nim przejął Babemba Traoré starając się w tych nieprzychylnych czasach, za wszelką cenę kontynuować politykę brata. Siła Francuzów była jednak miażdżąca, nie pozostawiała nowemu królowi żadnych szans na zwycięstwo. Król odebrał sobie życie, jak japoński samuraj wolał śmierć niż hańbę.
Szukam więc w Sikasso królewskiego pałacu. Wypytuję handlarzy i ludzi na ulicach, a każdy kręci głową i bezradnie rozkłada ręce. Jak to? Mieszkać tu, żyć w tym w gruncie rzeczy niewielkim mieście i nie wiedzieć, gdzie mieści się królewski pałac? Kiedy pełna rezygnacji, zaczynam znów posądzać mój przewodnik o kolejne szachrajstwo, zjawia się mężczyzna, kierowca moto-taksówki, czyli zwykłego motocykla, którym za niewielką opłatę przewozi ludzi w różne kąty w mieście. Tłumaczy mi nagle wszystko, którędy iść, gdzie skręcić i że to bardzo blisko.
- Jak to możliwe, że wiesz gdzie jest ten pałac, skoro pytałam dziesiątki ludzi i nikt nie wiedział - odpowiadam z niedowierzaniem.
- Bo kiedyś pokazali mi go pewni turyści z Francji - mówi z uśmiechem.
W tym jednym zdaniu streszcza się wszystko, cała skondensowana prawda o podejściu Afrykańczyków do tego, co my nazywamy zabytkami. A więc nawet taksówkarz sam z siebie nie dowiedziałby się nigdy, gdzie są najważniejsze w jego mieście zabytki. gdyby nie jacyś dociekliwi turyści! To tak jakby warszawiak nie wiedział, gdzie są Łazienki, a krakowianin robiłby wielkie oczy zapytany o Wawel! To, co u nas jest zupełnie nie do pomyślenia i w głowie się najzwyczajniej nie mieści, tutaj jest najzupełniej normalne, zwyczajne i naturalne. Zabytki po prostu nie obchodzą Afrykańczyków wcale.
IMG_4250.jpg
pałac króla Traore w Sikasso

Miasta są w Afryce zjawiskiem dość nowym, w większości powstały za czasów kolonialnych, jedynie wielkie metropolie na wybrzeżach mogą pochwalić się nieco dłuższą historią, chociaż raczej niechlubną, bo związaną z niewolnictwem. To właśnie u wybrzeży Czarnego Lądu, okrągłych pięć wieków temu, powstała sieć niewolniczych portów. Przez całe długie stulecia ludność Afryki wiodła koczowniczy lub pół-koczowniczy żywot. Do ciągłej zmiany miejsca zmuszały ją nieustanne poszukiwanie wody, żyznej gleby, konieczność uciekania przed wybuchającymi tu i ówdzie epidemiami oraz bardzo liczne wtedy dzikie zwierzęta. Ludzie przemieszczali się zwykle w małych grupach, bo takie są bardziej mobilne i znacznie bardziej zintegrowane poczuciem wspólnoty. Tym migracjom nie było końca! Ciągle ktoś gdzieś się przenosił, poganiał osły, wielbłądy, krowy niosące z cały jego skromny dobytek z miejsca na miejsce, przez busz, przez sawannę, przez gęsty las deszczowy, przez pustynię. A gdy już trafiał na właściwe miejsce wszystko zaczynał od nowa. Na nowo budował szałasy dla rodziny, na nowo stawiał zagrodę dla zwierząt, aby znów po jakimś roku lub dwóch wszystko to zostawić i wynieść się gdzie pieprz rośnie. Ot tak i nie było po delikwencie śladu. Trudne warunki egzystencji, które zmuszały ludzi do takiego trybu życia nie sprzyjały rozwojowi kultury materialnej. Nikt nie budował żadnych trwałych budowli, bo po co, skoro wiadomo było z góry, że wkrótce je opuści. Nikt nie gromadził jakichś bogactw niezwykłych, bo niby w jakim celu, byłby to tylko dodatkowy bagaż, niepotrzebny balast, który trzeba by było potem nieść z miejsca na miejsce. Bogactwem było najczęściej bydło, bo to bogactwo może przemieszczać się samo. A jeśli już gdzieś trwałe konstrukcje powstawały to nikt nigdy nie przywiązywał się do nich, bo choć solidne i tak przesiąknięte były do szpiku tymczasowością i skazane na porzucenie, zapomnienie i zniszczenie. Stąd tak mało w Afryce zabytków, stąd zupełne niezrozumienie europejskiego za nimi ganiania i usilnego ich poszukiwania w każdym kącie.
Nie znaczy to bynajmniej, że Afryka to kontynent bez historii. Nic bardziej mylnego! Afryka jednak swą historię zamknęła nie w pałacach, zamkach i fortecach, czy też wspaniale urządzonych muzeach. W Afryce historia przemawia z opowieści wieczorami snutych przez starców pod rozłożystymi koronami drzew, przy dziatwie zaciekawionej do granic. W Afryce historia przechadza się niezliczonymi szlakami przez dziką, nieprzystępną przyrodę, szlakami, które kiedyś przemierzali koczownicy z pierwotnych plemion, a sieć tych migracji, poplątane te ich drogi są labiryntem nie do rozwikłania, w którym umysł europejski gubi się i błądzi, kluczy bez celu i zrozumienia. W Afryce historia jest pamięcią jej mieszkańców.
Stoję przed pałacem króla... i oczy przecieram z wrażenia. Budynek w niczym nie przypomina pałacu, jest takim sobie zwykłym, dwupiętrowym domem ulepionym z ziemi, gliny i kto tam wie z czego jeszcze. Z zewnątrz otynkowany zaprawą koloru czerwonej cegły. Nie to jednak zadziwia. W końcu dahomejskie pałace były jeszcze mniej imponujące. Kto by się jednak spodziewał, że w pałacu jednego z najbardziej znanych władców dawnego Mali mieszkają sobie w najlepsze jacyś ludzie, po dziedzińcu ganiają kozy i kury, bawią się dzieci, kobiety piorą w wielkich miskach i gotują obiad na węglach! Stoję w bezruchu z aparatem w ręku obezwładniona własnym zaskoczeniem. Mieszkańcy pałacu oderwani od swych zajęć niespodziewanym widokiem białego turysty wielkie mają oczy ze zdziwienia i uśmiechają się pytająco. Podbiega w końcu do mnie młoda dziewczyna i zaprasza do zwiedzania. Oprowadza mnie w tempie ekspresowym po komnatach, salach audiencyjnych, które są dziś po prostu czyimś prywatnymi domostwami. Taki los zabytków w Afryce.
Kupuję ananasa na targu i kilka dorodnych mango dla moich gościnnych gospodarzy. Godzina robi się późna czas wracać.

W typowym malijskim domku są dwa, a rzadziej trzy pokoiki. Czy mniejsze, czy większe to już zależy od konstrukcji, a ta jest zwykle prostokątna, klockowata z płaskim dachem i nieotynkowana. Ilość osób zamieszkujących taki domek jest nieograniczona. Różne widziałam konfiguracje, od licznych rodzin z mnogą dzieciarnią, po młodych i niezależnych żyjących samotnie. Nie sposób średniej wyciągnąć, nie sposób wspólnego mianownika znaleźć. W typowym malijskim domku nie ma toalety, nie ma też łazienki i kuchni. Za potrzebą trzeba się udać do wychodka wspólnego dla wszystkich mieszkańców podobnych domków, stłoczonych wokół niewielkiego dziedzińca. Jeśli prysznic brać to najpierw trzeba sobie wiaderko z wodą napełnić ze wspólnego dla wszystkich kranu, dumnie wyrastającego pośrodku placyku. Następnie zanieść sobie to wiaderko do kabiny, która ściana w ścianę sąsiaduje z wychodkiem. Kabina to zresztą złe słowo, bo tak naprawdę są to cztery betonowe ścianki zbudowane bez zbędnej staranności, w tym jedna z drzwiami z blachy falistej, których naturalnie od środka nie da się zamknąć. Aby uniknąć czyjegoś najścia, trzeba swoje ubrania przewiesić przez murek. Ten manewr jest możliwy, bo nad afrykańską kabiną prysznicową brak jest jakiegokolwiek zadaszenia. Pluska się człowiek pod gołym niebem i natychmiast wysycha w przyjemnym słonku. Wierzcie lub nie, ale to naprawdę wspaniałe! Podłoga takiej kabiny to także betonowa wylewka pełna nierówności, wybrzuszeń i zapadlin jakichś. Po środku wydrążony w niej kanał odprowadza zużytą wodę do toalety za ścianą. Proste i funkcjonalne - takie rozwiązania sprawdzają się w Afryce najlepiej.
Kiedy odświeżona wracam z natrysku z ręczniczkiem przewieszonym przez ramię, Natenin już zabiera się za gotowanie kolacji na tarasie wychodzącym na mieszkalny dziedziniec. Telewizor na drewnianym stołku wystawiony serwuje nigeryjskie seriale o niestrawnych perypetiach miłosnych. Natenin, podobnie jak cała Afryka, gotuje na rozżarzonych węglach błyskających czerwonością z małego, kwadratowego pojemnika z blachy. Noc gorąca, a węgielki jeszcze bardziej, co rusz posyłają w świat piekielne podmuchy. Garnek stawia się bezpośrednio na takiej wściekłej, rozpalonej kuchence i macha energicznie kawałkiem kartonu, by podtrzymać odpowiednią temperaturę. Tak właśnie wygląda afrykańska kuchnia. Natenin ma to szczęście, że stać ją na służącą. Posiadanie służby w Afryce nie jest zresztą przywilejem tylko bogatych. Nie brakuje chętnych by choćby za dach nad głową, wyżywienie i jakiś marny grosz wydostać się z przeludnionych wsi, gdzie brakuje jedzenia i wody, gdzie brakuje pracy, a każdy dzień jest walką o przetrwanie. Z Natenin mieszka także jej mała, dwuletnia córeczka i siostrzenica, która znalazła tu dom po śmierci swojej mamy.
Na dziedzińcu gwarno i wesoło. Pod rozgwieżdżonym niebem kobiety krzątają się przygotowując wieczorny posiłek, a mężczyźni wygodnie rozsiedli się na krzesłach, palą papierosy, dyskutują, oglądają telewizję, dzieci zaś biegają radośnie na plecach nosząc młodsze rodzeństwo.
Kolacja gotowa. Natenin stawia przede mną wielką miskę wypełnioną sałatą, pomidorami i ... mięsem. No właśnie mięsem! A ja przecież jestem wegetarianką i to ze stażem prawie dwuletnim. Patrzę na tę prawdziwą górę jedzenia, która przede mną wyrosła, na to mięso wysmażone i przyprawione wystawnie. W Afryce nasze polskie powiedzenie "gość w domu, Bóg w domu" jest rozumiane jak najbardziej dosłownie. Gościowi należy się to, co najlepsze, gościa trzeba rozpieszczać, trzeba koło niego skakać, trzeba go wszystkim obdarowywać, w myślach jego czytać, odgadywać i natychmiast zaspakajać wszelkie gościa pragnienia i zachcianki. Doskonale zdaję sobie sprawę, że mięso w Afryce jest prawdziwym rarytasem i w oczach ludzi najlepszym możliwym posiłkiem i że Natenin wykosztowała się zapewne na tę dzisiejszą ucztę. Uśmiecham się więc szeroko i zachwalam wspaniałą kolację, wegetarianizm mój schowawszy głęboko, przynajmniej na ten wieczór.
W Mali je się wspólnie, z jednej dużej miski. Nie ma talerzy, nie ma sztućców. Jest posiłek wspólnie dzielony, przeżywany i pakowany do buziaka prawą i tylko prawą ręką. Lewą należy trzymać pod stołem i choćby rwała się i szarpała, choćby nawet wydawała się zupełnie niezbędna w tej konsumpcji. Podobnie jak w krajach arabskich, a także w Indiach, lewa ręka uznawana jest za brudną, bo służy do załatwiania brudnych spraw, czyli podmywania się w toalecie. Jako że w większości krajów afrykańskich papier toaletowy jest albo nieznany albo zupełnie nieużywany, do toalety-wychodka-dziury w ziemi, chadza się zawsze z plastikową konewką-czajniczkiem pełnym wody.
Ową cenną umiejętność jedzenia prawą ręką nabyłam już w czasie poprzednich podróży do Indii to i radzę sobie zupełnie dobrze. O ile jednak Hindusi posługują się w tej misternej sztuce jedynie palcami, po małe sięgając, skromne kęsy, tak Murzyni bezkarnie biorą jedzenia pełną garść i pakują do ust bez skrępowania. Je się w Afryce pełną gębą i pełną garścią.
- Natenin? - zapytuję - Dlaczego twój mąż nie je z nami?
Natenin podnosi swoje piękne, wielkie oczy a ja w nich natychmiast dostrzegam zakłopotanie, a może coś więcej nawet, może żal, a nawet smutek.
- Mężczyźni w Mali nie jedzą wspólnie z kobietami - odpowiada.
No tak, myślę sobie, w końcu to kraj muzułmański, ależ wygłupiłam się z moim pytaniem.
- Zresztą - mówi dalej Natenin - mój mąż jest dziś u swojej pierwszej żony, u niej je, u niej będzie także nocował. Nie tak jak w Europie, u nas mężczyzna może mieć kilka żon.
Ach! Więc stąd zakłopotanie, stąd ta jakaś niepewność i cień żalu w jej głosie.
Poligamia jest w Afryce zjawiskiem powszechnym i to wcale nie ograniczonym jedynie do państw muzułmańskich. Od zawsze stanowiła element wielu plemiennych tradycji i obyczajów, była i jest pieczęcią nad ciężkim losem afrykańskich kobiet, często pozbawionych wielu podstawowych praw. Wraz z powolnym, ale jednak postępującym rozwojem, wzrastać zaczęła jednak także wśród Afrykanek świadomość, że może być przecież inaczej, że są miejsca na ziemi, gdzie kobiety cieszą się pełnią praw obywatelskich, gdzie swojego męża nie dzielą z innymi kobietami. Oumou Sangare, największa diva Mali i najbardziej po Cesarii Evorze znana afrykańska artystka, ze swojej kariery i muzyki uczyniła skuteczną broń na rzecz walki o prawa kobiet w Mali. Dziś Malijki są posłankami, pracują w ministerstwach i urzędach, mają prawo głosu, a wiele z nich robi wspaniałe kariery zawodowe, wciąż jest to jednak kropla w morzu potrzeb. Postęp techniczny i modernizacja nie idą w równym tempie z ewolucją świadomości. Od wieków kultywowane tradycje i obyczaje na zmianę potrzebują znacznie więcej czasu. W Afryce kobiety wciąż akceptują swój los, wciąż godzą się milcząco na poligamię, która przecież dotyka je tak samo jak dotykałaby nas.
Gdy zapada noc i pora robi się senna, Natenin pokazuje mi swoje wielkie, małżeńskie łóżko mówiąc, że to dla mnie, a sama z córeczką spać będzie na podłodze. Na nic protesty, na nic mój sprzeciw głośno zamanifestowany. Z Afrykańską gościnnością nikt nie zdoła wygrać.
IMG_4272.jpg
moja malijska rodzina

Wysłane przez aidni 15:05 Kategoria Mali Komentarze (1)

Dojechać do Mali

sunny 45 °C

MALI
A w Mali było mi jak w domu. Było mi swojsko, jakbym od zawsze w Mali mieszkała. Było mi gorąco i murzyńsko leniwie, było wesoło i nie brakowało przygód. Było afrykańsko gościnnie, było afrykańsko spontanicznie, kolorowo i wielokulturowo, szalenie, na wariackich papierach czasem, a czasem spokojnie i powolnie do bólu. W Mali znalazłam mój zachodnioafrykański koktajl, którym mogłabym upajać się długie lata, a oto moja malijska historia.

DOJECHAĆ DO MALI

Ryknął przeraźliwie silnik, zatrzęsła się blacha w bolesnych konwulsjach, wstrząsnęło pojazdem całym jakby dramatyczne szarpnęły nim torsje. W powietrze poszły kłęby czarnego dymu, gęstego jak smoła. Nareszcie po trzech, długich godzinach oczekiwania wyruszyłam do Sikasso.

Podróżowanie po Afryce jest szkołą cierpliwości, jest jej ćwiczeniem nieustanym, jest jej rozciąganiem do granic wyobraźni. Czeka się na wszystko, czeka się aż się pojazd wypcha pasażerem szczelnie, czeka się aż tobołkiem jakimś zapakuje każdy, najmniejszy kawałek wolnej przestrzeni pod siedzeniami, między siedzeniami, nad siedzeniami. Czeka się aż pakunki wszelkich rozmiarów, rodzajów i kształtów zamocowane zostaną sznurkiem do dachu; czeka się aż kierowca zapali papierosa i skończy pogawędkę z kolegą; czeka się aż w końcu przekręci kluczyk w stacyjce i uruchomi silnik, a gdy już serce człowieka rozgrzeje nadzieja rychłego odjazdu, jakaś nadzieja na zmianę krajobrazu za oknem, co zdążył się już znudzić, opatrzyć do cna, wtedy nierzadko okazuje się, że znów trzeba czekać, tym razem aż silnik naprawią lub inną usuną usterkę, a tych zazwyczaj nigdy nie brakuje. Ciągnie się to wszystko jak guma w obłędnym upale, człowiek siedzi ściśnięty na skrawku cienia i po prostu czeka. Bo jak mówią miejscowi: "Wy w Europie macie pieniądze a nie macie czasu, my zaś nie mamy pieniędzy ale za to czasu mamy pod dostatkiem!" Żyje się więc niespiesznie, spokojnie, w zwolnionym zupełnie tempie.
IMG_4242_bis.jpg
autobus do Sikasso
Takim czymś nie jechałam jeszcze nigdy! Nie sądziłam nawet, że gdziekolwiek na świecie coś takiego w ogóle może jakkolwiek się przemieszczać, pokonywać kilometry i to w dodatku w niemiłosiernym skwarze, jaki zna tylko Czarna Afryka. Nie ma jednak rzeczy niemożliwych dla burkińskich mechaników. Nie ma takiego pojazdu, którego nie zdołaliby wprawić w ruch, nie ma takiej usterki, której jakimś tylko sobie znanym sposobem nie byliby w stanie usunąć. W Burkina Faso żaden samochód nie ma prawa do zasłużonej emerytury, nie ma prawa spocząć sobie wygodnie na złomowisku, a nawet jeśli w geście rozpaczy odmówi posłuszeństwa, rozkraczy się na zawsze i powie zdecydowane "nie" dalszemu jeżdżeniu, natychmiast zostanie rozebrany na części pierwsze, podzielony na drobiazg, rozparcelowany, okradziony z każdej śrubki. A to, co się nie nada do naprawy innych, zmęczonych życiem samochodów, z powodzeniem zostanie wykorzystane jako budulec zupełnie innego pojazdu, który burkińscy mechanicy potrafią sklecić z odpadów, z przerdzewiałej blachy starego nadwozia, z kawałków dykty i innego rupiecia.
Takim autobusem właśnie, skleconych z resztek innych pojazdów, jadę do Sikasso, pierwszego mojego przystanku po malijskiej już stronie. Przez szpary w podłogowych deskach i płytach pilśniowych, którymi uzupełniono braki w podwoziu, widzę uciekającą, dziurawą drogę. Ściany kołyszą się na boki na każdym zakręcie i to w jak najbardziej dosłownym znaczeniu. Wszystko skrzypi, trzeszczy, pomrukuje i inne dziwne wydaje niepokojące odgłosy. Siedzimy ściśnięci, zgnieceni, upchnięci na twardych ławkach i z niepokojem patrzymy na sufit. Na dachu bowiem wieziemy całą górę wszelakiego bagażu i pakunków całe mnóstwo. Niektóre tobołki tak były ciężkie, że z ogromnym wysiłkiem wciągało je na dach ośmiu rosłych mężczyzn. Takiego obciążenia nie wytrzymałby żaden samochodowy dach, nawet najzupełniej nowy, a co tu dopiero mówić o takim zardzewiałym rupieciu jak nasz. Burkińscy konstruktorzy naszego pojazdu przewidzieli jednak taką ewentualność, znając afrykańskie realia transportowe, i podparli trzeszczący w posadach dach naszego autobusu na trzech żelaznych filarach.

Pot wielkimi kroplami ścieka z czoła, nim człowiek się obejrzy cały jest już mokry, bo nagrzana w słońcu blacha podnosi temperaturę, podkręca ją i wzmaga z każdym kilometrem. Można w siebie wlewać litry wody, ale ta natychmiast ucieka z ciała sprytnie wydostając się przez pory. Wszędzie wokół busz rozgrzany do czerwoności, wyschnięty krzak, rachityczne drzewka czerwona jak krew prawie ziemia. Jest godzina wczesno-popołudniowa, kiedy to upał jest najgorszy, najbardziej bezlitosny i najzupełniej nieznośny. Nasz wehikuł sunie powolnie w tym skwarze, jęczy boleśnie, trzęsie się i przechyla z jednej strony na drugą. Gdy w jakąś wpadnie dziurę, a tych w drodze nie brakuje, cały trzeszczy jakby zaraz rozpaść się miał na części. Każdy podjazd, pod najmniejsze nawet wzniesienie jest wysiłkiem ponad miarę. Wyje silnik, tempo jazdy spada gwałtownie, nasz wehikuł już nie jedzie, a pełznie, czołga się skargę wydając bolesną na każdym metrze. Nasz wehikuł jest zmęczony życiem, sklecony z kawałków, ulepiony z resztek po innych pojazdach, z ogromnym cierpiącym mozołem niesie w sobie historię wszystkich tych setek, tysięcy kilometrów, które sam już przebył i które, po tych nieznośnych, afrykańskich drogach przebyli jego przodkowie. Gdy już cel osiągnie, pokona wzniesienie i znów znajdzie się na prostej, staje umęczony i woła o wodę. Wtedy pomocnik kierowcy, jadący na stojąco w otwartych tylnych drzwiach, wysiada z wielkim kanistrem i biegnie i wlewa ochoczo zbawienne litry do gotującej się żywcem chłodnicy. I tak w kółko, bez przerwy, nagminnie, bez końca. Podjazd, pagórek, wzniesienie jakieś łagodne, a już stajemy, już się gotujemy, znów trzeba wodę wlewać, wodą wszystko chłodzić. Woda jest życiem nie tylko dla ludzi, zwierząt czy roślin, jest nią także, jak się okazało, dla pojazdów mechanicznych. Nasz autobus należycie schłodzony po męczącym podjeździe, choć wykończony zupełnie i stary, jakimś cudem jedzie dalej, a gdy chwilami droga niespodziewanie robi się lepsza, potrafi się nawet rozpędzić i jednym haustem łyknąć kilka kilometrów.
- Hola, hola! - wołają oburzeni pasażerowie, gdy pomocnik kierowcy cichaczem podpija sobie wodę z kanistra przeznaczonego dla autobusu, odwróciwszy się do wszystkich plecami. - A co będzie jak wody dla samochodu zabraknie?! Staniemy w buszu i ugotujemy się żywcem w słońcu! - protestują.
W ścisku i tłoku zupełnym, jednym pośladkiem prawie siedząc na ruszającej się bocznej ścianie naszego pojazdu, konwersuję z Mohamedem, którego poznałam jeszcze na dworcu w Bobo Dioulasso. Wspólnie jakoś przetrwaliśmy tam długie godziny oczekiwania na naprawę silnika, wspólnie próbujemy teraz przetrwać podróż rozklekotanym pojazdem burkińskim. Mohamed jest pisarzem, człowiekiem oczytanym i biegłym w afrykańskiej literaturze i filmografii. Walcząc z wertepami i ruchomością zupełną wszystkich elementów składających się na nasz autobus, próbuję notować nazwiska autorów i tytuły książek, które muszę gdzieś dopaść. A problem z tym jest niemały, bo w Afryce książek drukuje się ilości śladowe, wszyscy publikują swe dzieła we Francji lub Wielkiej Brytanii, bo tam ludzie książki czytają. W Afryce, gdzie analfabetyzm rozpleniony jest jak zaraza jakaś, czyta się mało, jeśli nie wcale, a do tego w ogóle tradycji czytania nie ma. Jeśli nawet kto potrafi nie czyta, bo po co. W Afryce wszystko przekazuje się z ust do ust, opowieść snując długą, a pamięć murzyńska tak jest pojemna i tak fantastycznie sprawna, że zapisywać niczego nie trzeba, bo i tak wszystko się pamięta więc po co.
Raptem trach stajemy w buszu znienacka. Kierowca zły, naburmuszony i wściekły jakiś, wyskakuje trzaskając drzwiami.
- Nie da rady tak jechać, kiedy hamulce już prawie wysiadły! - krzyczy do pomocnika.
No nie da rady, zgadzam się całkowicie, tylko co tu teraz robić, kiedy wszędzie rozpalony w żarze busz, cienia ani śladu, a wody tym bardziej. Nie ma gdzie się schronić w oczekiwaniu na naprawę, nie ma gdzie przysiąść bo wszędzie słońce, słońce, słońce. Kierowca wraz z pomocnikiem wywala wprost na drogę różne narzędzia, kawałki szmat, sznurki jakieś i druty, wszystko może się przydać w tworzeniu kolejnego dzieła burkińskiej sztuki naprawczej. Zakasują rękawy i znikają pod autobusem. Mohamed rozkłada swoją matę z wymalowanym na niej pięknym, odległym jakimś meczetem i rozpoczyna swoją pełną nadzwyczajnej godności modlitwę do Allacha, bo akurat awaria nam się trafiła w porze modlitewnej. Inni pasażerowie poznikali gdzieś w buszu, powciskali się między gałązki, przykucnęli, skulili w kłębek by zmieścić się jakoś w koronkowym cieniu krzaków. Kobiety zaradnie rozwinęły chusty, które wiążą zazwyczaj w wymyślne sploty i węzły na głowach, i zahaczywszy je o strzępy wyschniętej roślinności, potworzyły kolorowe baldachimy i parasole, wyrwały naturze kawałek zbawiennego cienia. A człowiek biały bezradnie zupełnie stanął na drodze i patrzy i nie wie gdzie się podziać, gdzie się wcisnąć. Gdzieś tam wypatrzył kamień, poszedł, usiadł i natychmiast podskoczył boleśnie oparzony. To gdzieś znowu odkrył małe drzewko na niewielkiej skarpie próbuje się wspiąć, ale ziemia spod nóg się osuwa, chwycić się nie ma czego, bo wszystko kolczaste, ostre i nieprzyjazne, wyschnięte na wiór. Cały upaprany czerwoną ziemią, zrezygnowany wyciąga aparat by nudę zabić parą pstryknięć.
A naprawa? Naprawa ciągnie się i dłuży i końca nie ma jak sięgający horyzontu busz. Po jakiejś godzinie, znienacka zjawia się inny autobus jadący w przeciwnym kierunku. Wyskakuje z niego ochoczo kierowca i jego pomocnik. Są wylewne powitania z naszymi brudnymi od smaru mechanikami z konieczności i cała czwórka znika pod naszym autobusem zaopatrzona w nowe narzędzia, strzępy szmat, sznurków i drutów.
W Afryce człowiek w potrzebie może zawsze liczyć na pomoc swojego pobratymca, liczyć może automatycznie i niezawodnie. W Afryce gdy kogoś spotyka nieszczęście jakieś, jakiś problem podcina nogi, zaraz skądś, gdzieś, jakoś tak zupełnie naturalnie wyskakuje ktoś i pomaga i cieszy się, że pomóc może i jakimś cudem zawsze ma przy sobie coś, co może problem rozwiązać. Z naszego autobusu wybawcy wylewa się tymczasem tłumek pasażerów. Zgnieceni przez ileś tam godzin prostują się teraz i przeciągają, patrzą tępym wzrokiem na zalany w słońcu busz i krzywią się i grymaszą na perspektywę długiego w gorącu czekania.
Mija kolejna długa, upalna godzina. Spod autobusu wypełzają kierowcy i ich pomocnicy, dyskutują, palą papierosy, naradzają się, jeden drugiemu coś dokładnie tłumaczy, jakieś schematy rysuje ręką w powietrzu. Autobus pomocnik wkrótce odjeżdża, a nasz kierowca znów znika we wnętrznościach, chorego ze starości pojazdu. Kończę ostatni woreczek wody i już wiem, że jeśli zaraz nie ruszymy to będzie źle, bo bez wody w Afryce zawsze jest źle.
Z letargu tępego oczekiwania w skwarze aż coś się zdarzy, wyrywa wszystkich krzyk kierowcy i jego niecierpliwe poganianie. Znów jedziemy. Bezcenny powiew z okna delikatnie chłodzi ciało, znów jedziemy i tyle człowiekowi potrzebne do szczęścia, nic więcej.

Czy to od tego upału, czy też od ruchomości nadwozia i obciążonego ponad miarę dachu, a może od tego wszystkiego naraz, w czasie drogi zaczynają nagle pękać spoiny, które wiążą owe trzy żelazne filary chroniące nas przed zmiażdżeniem potężnym ładunkiem bagażu nad naszymi głowami. Lament podnosi się wśród pasażerów, lament i paniczne krzyki. Filary skrzypią i drgają z lekka. Ludzie wstają, przyglądają się pęknięciom z bliska, kręcą głowami i z niepokojem spoglądają na dach. - Panie kierowco, niech pan coś z tym zrobi, zanim nam ten śmiercionośny ładunek spadnie na głowę! - krzyczą. Kierowca zatrzymuje pojazd, przeciska się między stłoczonymi pasażerami i energicznie szarpie jeden z filarów, a jako że nie zdołał go całkowicie oderwać uznał z rozbrajającym uśmiechem, że przecież konstrukcja jest solidna i nie ma prawa się zawalić. Jedziemy więc dalej. Pasażerowie siedzący w bezpośrednim sąsiedztwie felernych filarów, podtrzymują je rękoma, stale monitorując stan spoin.
- Panie kierowco - drwiąco pokrzykują - Czy ta pana zgnilizna w ogóle ma szansę do Mali dojechać?
- Jeśli taka będzie wola Allacha to się jakoś doczołga! - odpowiada z uśmiechem kierowca, po burkińsku radośnie i całkowicie beztrosko.
Żegnam się z Mahomedem, który zwinnym susem wyskakuje gdzieś po drodze i kiedy dopiero co z zadowoleniem zdążyłam się powiercić i nacieszyć większą przestrzenią na mym siedzeniu już dokwaterowano mi grubasa potężnego, bez przerwy zajadającego się jakimiś przysmakami i przekąskami, że aż z okna dokonałam zakupu pączków i oddałam mu połowę. Grubas jednak zajmuje znacznie więcej miejsca niż taki szczupły pisarz, artysta Mohamed, więc jeszcze bardziej jestem zgnieciona. Ale po tylu godzinach drogi człowiek już nic nie czuje, tkwi w letargu i wyczekuje na koniec. No właśnie po ilu godzinach? Zbliża się zmierzch, upływa 6 godzina drogi, a jeśli doliczyć 3 godziny czekania na wyjazd z dworca to podróż trwa już ich prawie 9! Wieczór ma jednak tę zaletę, że słońce już słabe, już chowa się za horyzontem, powietrze robi się chłodniejsze. Najgorsze za nami, teraz trzeba tylko jechać, jechać i oby dojechać.
Kiedy docieramy na granicę z Mali jest już prawie ciemno i na dobre zbliża się czarna, afrykańska noc. Paszport opieczętowany, zbadany dokładnie, przeanalizowany w szczegółach dostaję z uśmiechem pogranicznika: - Witamy w Mali! Życzymy Madame udanego pobytu i jak najlepszych wrażeń z podróży.
Podczas gdy celnicy buszują w stercie tobołków na dachu szukając jakichś skarbów do oclenia, zapalam papierosa i zabieram się za studiowanie stanu technicznego naszego autobusu. Przyglądam się pękającym spoinom, zaglądam pod podwozie, dotykam, macam, ciekawsko rzucam okiem w różne zakamarki.
- Czego Madame tak tam szuka? - zapytuje kierowca.
- Niczego nie szukam - odpowiadam - Patrzę sobie tylko jak to się wszystko trzyma się tak razem w kupie i czy jest szansa, że się na kawałki nie rozpadnie na drodze, nie rozleci z trzaskiem jak rozbity wazon.
- Ale nie ma co patrzeć tylko już szybko wsiadać, wszystko solidne, bardzo dobrze zespawane - odpowiada z uśmiechem kierowca, jakby sam własnym słowom nie wierzył.
Kiedy już zabieramy się do ponownego upchnięcia się na naszych skrawkach siedzeń, podbiega do mnie pomocnik kierowcy - Madame - mówi - dyrektor celny chce się z Madame natychmiast porozmawiać.
Idę nie zwlekając i zachodzę w głowę, co może ode mnie chcieć malijski dyrektor celny! Przecież nie wwożę nie wiadomo czego, a z wszystkich rzeczy jakie mam, jako taką wartość ma jedynie aparat fotograficzny i tabletki przeciwmalaryczne.
Dyrektor wita się ze mną grzecznie, uprzejmie. Czysty jest taki i wymyty i pachnący, wypoczęty i elegancki, całkowite moje przeciwieństwo. Aż głupio czuję się z tym włosem moim rozwichrzonym, przepoconą koszulką i brudnymi spodniami.
- Czy Madame podróżuje tamtą ruiną do Sikasso?
- Tak, to mój pojazd.
Kusube, bo tak miał na imię, kręci głową, wzdycha i coś mruczy pod nosem, po czym wydaje dyrektorski rozkaz pomocnikowi kierowcy, który z zaciekawieniem śledzi przebieg wypadków.
- Przynieś mi natychmiast wszystkie bagaże Madame tutaj!
No chyba nie będzie mnie teraz przeszukiwał! - Ale dlaczego? Nie ma takiej potrzeby - protestuję.
- Proszę się nie obawiać. Ja nie mogę po prostu pozwolić aby Madame wjechała do mojego kraju takim czymś, taką zupełną ruiną, takim rupieciem zardzewiałym! Nie mogę i już! Pojedzie Madame ze mną moim służbowym mercedesem, to mój patriotyczny obowiązek, proszę nie odmawiać.
I tak oto z rozpadającego się na części burkińskiego autobusu, z tłoku, ścisku, przesiadłam się na wygodne...ach! co ja piszę! Na obrzydliwie wygodne, paskudnie komfortowe, ordynarnie przepastne siedzenie mercedesa i nawet nogi mogłam sobie bezwstydnie wyciągnąć.
Kusube spełnił swój patriotyczny obowiązek, a ja wreszcie dotarłam do Sikasso. Pokonanie 200km zajęło mi w sumie 12 godzin.

Wysłane przez aidni 05:51 Kategoria Mali Komentarze (0)

Burkina Faso postscriptum - NIGERYJSKI FILM

Moja trasa: wjazd 6.04, wyjazd 18.04, Fada n'Gourma - Ouagadougou - Bobo Dioulasso - Banfora

sunny 44 °C

NIGERYJSKI FILM

Fabuła jest prosta i całkowicie przewidywalna, a zaczyna tak.
W pięknym, eleganckim, bogatym domu mieszka nie mniej piękna, elegancka i bogata kobieta, właścicielka świetnie prosperującej firmy, wykształcona, zaradna, samowystarczalna. Ma w życiu wszystko, ale brakuje jej najważniejszego. Jak myślicie czego? No chyba nie jest trudno zgadnąć, oczywiście że miłości! Ma w życiu wszystko, a jednak pozostaje pewien niedosyt, jest szczęśliwa, ale nie do końca, niepełnie tak jakoś i chociaż otacza ją zbytek i materialne wygody wszelakie, smutek zakrada się do jej życia i wypełnia jej samotne wieczory. Nic jednak nie trwa wiecznie, więc i ciążąca jej samotność musiała się pewnego dnia skończyć... i skończyła się, gdy owa piękna dama zdecydowała się zatrudnić kierowcę do swojego nowego mercedesa prosto zza salonowej szyby, model oczywiście najnowszy i najbardziej ekskluzywny. Wtedy też zaczęły dziać się rzeczy dziwne i niecodzienne. Ktoś, pod jej nieobecność, nieoczekiwanie pozmywał stertę brudnych naczyń, ktoś zrobił pranie i wszystko nienagannie wyprasował, ktoś podlał kwiaty, odkurzył, zamiótł i wyczyścił. Na próżno głowiła sie nasza bohaterka, komu zawdzięcza tę pomoc, kto po kryjomu wszystko to zrobił i w jakim celu. Prawda wyszła w końcu na jaw w całej swej oczywistości, acz ku zaskoczeniu bohaterki, gdy pewnego dnia zachorowała i z wysokiej gorączki straciwszy przytomność, otworzyła oczy w szpitalnej sali, pięknie przystrojonej kwiatami. U swojego boku zaś ujrzała nie kogo innego, jak nie tak znowu dawno zatrudnionego kierowcę. Ten zaś głęboko patrząc jej w oczył położył swą dłoń na jej dłoni.
Moment kulminacyjny filmu! W autobusie Rakieta relacji Banfora - Bobo Dioulasso cisza zapadła całkowita. W telewizyjny ekran zapatrzeni są wszyscy pasażerowie. Młodzi i starzy, duzi i mali, bogaci i biedni. W rzędzie obok szeroko usta otworzyła kilkunastoletnia mama, okrutnie wychudzona, z zapadniętymi policzkami i podkrążonymi, dziecięcymi jeszcze oczami, z wyschniętej piersi karmiąca równie wychudzone niemowlę, którego skóra marszczy się i zwija, bo za mało jest na maleństwie ciałka by miała do czego przylgnąć. W ekran zapatrzył się także jej mąż - Tuareg (koczownicze plemię pustyni) w wydatnym turbanie, od swej małżonki starszy o lat śmiało kilkadziesiąt. Przerwali swoje narady dwaj nienagannie ubrani, poważni panowie siedzący przede mną, odłożyli komórki, pozamykali skórzane teczki. Mój sąsiad, młody, początkujący aktor marzący o wielkiej karierze, zamarł w bezruchu. Umilkły wszelkie chrząkania, siorbania, ciamkania, kaszlnięcia i inne odgłosy, cisza zapadła zupełna jak makiem zasiał i nikt nie śmiał jej zmącić. Nigeryjskie kino zjednoczyło w naszym autobusie wszystkie klany i plemiona silną więzią ciekawości.
Chwila napięcia, wstrzymane oddechy i oto już nasz filmowy kierowca przyznaje się do wszystkiego, do pomytych garnków, wypranych ciuszków i podlanych kwiatków, a w końcu przyznaje się także do miłości, która całkowicie zawładnęła jego sercem, gdy tylko po raz pierwszy ujrzał swoją pracodawczynię. Zaskoczenie bohaterki jest ogromne, widzów zdecydowanie mniejsze. Kilka ujęć wyraziście malujących się emocji na twarzach aktorów, najazd kamerą na wypełniające się łzami oczy bohaterki, na drgające w przejęciu usta bohatera... Westchnienie ulgi przebiega przez autobus. Na ekranie pocałunek!
Dalej rzeczy toczą się sielsko i anielsko. Za sprawą swej narzeczonej, kierowca szybko przestaje być kierowcą i staje się dyrektorem. Widzimy go jak siedzi wygodnie w przepastnym, dyrektorskim fotelu, rozbija się mercedesem, wysyła e-maile z nowiutkiego laptopa. Ale to szczęście nie może trwać wiecznie, bo inaczej nie byłoby przecież filmu. To szczęście brutalnie burzy, znienacka na drobiazg rozbija i wniwecz obraca wypadek, z którego nasza bohaterka ledwo uchodzi z życiem. Chociaż wspaniali lekarze, we wspaniałej klinice robią co w ich mocy, bohaterka nasza na zawsze już przykuta będzie do inwalidzkiego wózka, a co gorsza w Afryce, nigdy nie będzie mogła mieć dzieci. Jest rozpacz na ekranie, jest smutek i żal i wielkie zatroskanie na twarzach pasażerów. Początkowo były nasz filmowy kierowca, a teraz już bogaty biznesmen, wspiera swą narzeczoną w tym bólu i nieszczęściu, ale ich drogi rozchodzą się coraz szybciej, szybciej i szybciej. W kolejnej scenie, w rozmowie ze swym najlepszym przyjacielem, nasz bohater wyznaje mu całą miażdżącą prawdę, prawdę o swoim romansie z najlepszą przyjaciółką swej niedoszłej żony, romansie, którego owocem ma być dziecko.
Ludzie łapią się za głowę i wymieniają między sobą grymasy niezadowolenia, dezaprobaty i oburzenia. Gdzieś z końca autobusu dobiegają czyjeś nagłos wykrzykiwane emocje, czyjeś spontanicznie wyrażone, pasażerskie potępienie.
Tymczasem nasz bohater nie słucha rad swojego przyjaciela, ironią zbywa jego ostrzeżenia, jego ostre słowa i nieskrywaną pogardę dla swojego niecnego postępku. Jeszcze tego samego dnia mówi o wszystkim swej niedoszłej narzeczonej, swej niegdysiejszej wielkiej miłości.
- Nie możesz mi tego zrobić! - wykrzykuje przez łzy nasza bohaterka, szarpiąc się za włosy wymownie - Nie możesz mnie zostawić teraz, kiedy tak bardzo cię potrzebuję! Nie możesz!
- Owszem mogę - mówi oschle i z lodowatym wyrafinowaniem nasz łotr bohater - Będę ojcem i poślubię matkę mojego dziecka.
- Wybaczę ci tę zdradę, wybaczę! - błagalnym tonem nawołuje zrozpaczona kobieta, wyciągając ku niemu ręce i całkowicie już tonąc we łzach - Tylko nie zostawiaj mnie proszę!
- Przykro mi - pada oschła odpowiedź.
- Ty łotrze! - teraz złość bierze górę nad rozpaczą naszej bohaterki, a błaganie przeradza się natychmiast w furię, histerię i krzyk przeraźliwy - Dałam ci wszystko! Kim byłbyś beze mnie?! Ze zwykłego kierowcy stałeś się dyrektorem, dzięki mnie i tylko mnie, a teraz mnie zostawiasz?!
- Przykro mi - mówi po raz kolejny nikczemnik ex-kierowca i zamyka za sobą drzwi z trzaskiem.
Ponura muzyka sączy się z głośników, czarne chmury zbierają się nad bohaterami filmu, tragedia jakaś wisi w powietrzu, coś złego niechybnie musi się wydarzyć, nie da rady inaczej. Tragedia być musi, pewne to jak w banku.

Kościół piękny i goście wszyscy piękni i ksiądz piękny i ołtarz piękny i państwo młodzi też bardzo piękni. W nigeryjskim filmie wszystko po prostu musi być piękne i jak najbardziej odległe od afrykańskiej rzeczywistości. Piękność ta jest aż tak przesadna, tak wszędobylska i tak wyjaskrawiona, że aż komiczna i groteskowa. Nikomu jednak nie jest do śmiechu, kiedy takie historie jakieś straszne kotłują się na ekranie.
- Ogłaszam was zatem mężem i żoną w imię Boga, a jeśli kto przeciwny jest waszemu małżeństwu niech powie to teraz lub zamilknie na wieki - mówi uroczyście piękny ksiądz filmowy.
Wśród całkowitej ciszy, która zawisła nad zebranymi w świątyni jak ciężka kurtyna, nie powstaje nikt, nie padają niczyje słowa, nikt nie protestuje, nikt nawet nie tupnie nogą. Nagle strzał i świst kuli w powietrzu. Łotr, nikczemnik ex-kierowca pada na ziemię zalany krwią. Na ekranie przerażone oczy świeżo upieczonej małżonki, zdjęte trwogą oblicza gości.
Kto strzelił? Kto porwał się na ten szaleńczy czyn?... Nie dowiem się nigdy, nie dowiedzą się pewnie też moi współpasażerowie. Oto zajechaliśmy szczęśliwie do Bobo Dioulasso, kierowca naszej Rakiety wyłączył silnik i telewizor zgasł.
Przechodzę między rzędami, kierując się ku wyjściu i śmieję się sama do siebie, ubawiona po pachy tą nigeryjską, filmową produkcją. Jeden z pasażerów zagaduje mnie z uśmiechem:
- Cieszy się pani? Ja też się cieszę, należało się łotrowi za jego haniebne zachowanie!

IMG_4028_bis.jpg
moje stopy po spacerku w Ouagadougou (to jest brud nie opalenizna)

Wysłane przez aidni 11:27 Kategoria Burkina Faso Komentarze (0)

12 Dni w Burkina Faso - część 2

Moja podróżnicza codzienność w Afryce

sunny 40 °C

BOBO

W zatłoczonym hallu dworca ludzie niebezpiecznie zaczynają się pokładać na podłodze. Nie jest to dobry znak, jest to wręcz znak jak najgorszy. Przed oczami stają tanzańskie przygody z koleją i już nic innego nie potrafię z siebie wykrzesać jak tylko tragiczną perspektywę jakiegoś nieskończonego oczekiwania. Tym razem, dla domiany, wybraliśmy bowiem pociąg, który łączy Ouagadougou z Abijanem. Ale to już Wybrzeże Kości Słoniowej, aż tam się nie zapuszczamy. Może innym razem, teraz z biletami do Bobo Dioulasso siedzimy na czyichś dywanach pozwijanych w zgrabne rulony i czekamy, czekamy, czekamy. Nie żebyśmy tak sobie samozwańczo, tak bez zapytania usiedli, miejscowi sami nam zaproponowali widząc, że nie mamy na czym spocząć, gdy tu oczekiwanie na pociąg zaczyna się niebezpiecznie wydłużać, a czas zdaje się stanął w miejscu. Najpierw niby tylko pół godziny, ale zaraz robi się już godzina cała, a potem druga. Nagle tłum zrywa się na równe nogi i biegiem na peron. Ciasnota, przepychanki, czyjś łokieć w gardle. Tutaj nie ma już litości i zapraszania do wspólnego na dywanie siedzenia, tu jest walka wręcz o przyzwoite miejsca. Pchnięci potężną siłą napierającego tłumu, wśród płaczu dzieci i kobiecych krzyków, dopadamy pociągu. A tu niespodzianka. Bez najmniejszych kłopotów znajdujemy sobie wygodne miejsca przy oknie. Nie ma przedziałów, są tylko plastikowe, niebieskie ławeczki i wszystko do złudzenia przypomina nasze swojskie, polskie pociągi osobowe. Pociąg wcale nie tak aż jest zapchany jakby można było przypuszczać po ilości ludzi w hallu dworca i po tych niewyjaśnionych turbulencjach, w które wpadł tłum w drodze na peron. Skąd ta histeria? Do czego potrzebny był ten karkołomny pośpiech? Po cóż ta walka tak zawzięta, kiedy miejsc w bród dla wszystkich?
Gdy tylko wydostajemy się poza miasto krajobraz zmienia się nie do poznania. Tu zaczyna się Sahel. Pejzaż półpustynny, zakurzony, zapylony. Gaiki palmowe i mangowce, baobaby na wyschniętej na kość ziemi, spalona słońcem na wiór trawa i piach. Busz i pustynia wymieszane jak w mikserze. Z glinianych, kwadratowych chałupek wybiegają bose dzieci i gnają co sił w nogach potykając się o kamienie i krzaki, a wszystko to by pomachać podróżnym. Z wózków zaprzęgniętych do osiołków lub krów, owinięci w turbany lub kolorowe chusty, pozdrawiają nas mieszkańcy mijanych wsi. Gdy zaś zatrzymujemy się w jakichś większych miejscowościach niezmiennie i natychmiast rozgrywa się wspaniały, afrykański spektakl - handel okienny. Otwierają się okna pociągu jak podwieszona w teatrze kurtyna, wagon natychmiast wypełnia się kolorami, żywiołowymi okrzykami sprzedawców, tysiącem rozmaitych zapachów. Na tacach niesionych na głowach przez okiennych handlowców zaglądają do pociągu przysmaki, ciastka, domowe wypieki, owoce już obrane, poporcjowane, prażona w oleju kasawa i banany, chleb zwykły i kanapki z bagietki z farszem rybnym, warzywnym, mięsnym do wyboru. A tu już jajka na twardo z pikantnym sosem, a jeśli kto nie lubi to z solą i pieprzem. Dalej woda, soczki w woreczkach i domowej roboty napoje z hibiskusa i imbiru, wszystko schłodzone jak należy. O proszę, jeśli kto ma właśnie smak i apetyt większy może z okna sięgnąć po szaszłyki, pieczone kawałki kurczaka, albo po suszone mięso pokrojone na drobne kawałki. No i owoce, całe multum owoców, w wielkich niesionych na głowie koszach. Mango oczywiście wiedzie prym w tym korowodzie, ale są i banany i pomarańcze, a nawet zielone jabłka z importu, są melony różnych rodzajów, są awokado, ananasy i potężne papaje. Defiluje przed oknami prawdziwy pochód najróżniejszych smaków, przekąsek ogromne bogactwo, oszołamiających kolorów i zaczepnych uśmiechów. I tak jest w całej Afryce. Czy jedzie się pociągiem, czy autobusem, z okna można praktycznie kupić wszystko, przynajmniej do jedzenia. Jedyne, co może radość takiego okiennego kupowania skutecznie zepsuć, a wręcz nawet całą transakcję uczynić niemożliwą jest brak drobnych. Banknot o nominale 1000 CFA (franków zachodnioafrykańskich - ok. 2 USD) to największy i jedyny banknot jako tako jeszcze da się rozmienić, ale już 2000, 5000, a co dopiero 10000 CFA (odpowiednio 4, 10 i 20 USD) to są dla większości ludzi i okiennych handlowców całodzienne, a może i kilkudniowe dochody, więc po prostu nie mają z czego wydać. Ty zaś kliencie masz pieniądze, za które nic nie możesz kupić. Ale to jest Afryka. Tutaj zawsze znajdzie się ktoś, kto o nic nie proszony, nie zagadnięty nawet kupi człowiekowi upragnioną przekąskę, wodę czy inny napój, jeżeli tylko sam ma wystarczająco drobnych a jego sąsiad nie. Zrobi to zupełnie spontanicznie, o nic nie pytając, nie będzie nawet oczekiwał, że mu się te pieniądze odda lub kupi cokolwiek na następnej stacji. Bo Afryka taka już jest po prostu.
IMG_4048_bis.jpg
IMG_4040_bis.jpg
handel okienny

Opieram głowę o okno i zastanawiam się skąd ci ludzie biorą te wszystkie różności, jak im się to opłaca tak stać w buszu i wyczekiwać na pociąg, który przejeżdża tędy najwyżej cztery razy w tygodniu, a co jeśli z jakichś przyczyn pociąg nie przyjedzie? Czy jest tu gdzieś jakaś droga, gdzie sprzedać by mogli swoje towary pasażerom samochodów, autobusów i ciężarówek? Jak okiem sięgnąć tylko busz, busz i busz, daleko gdzieś malutka wieś, nasz pociąg, i kłębiący się wokół kolorowy tłum.
A skoro temat handlu sam nasunął się sam, to może jeszcze kilka o nim słów. Handel dominuje w Burkinie, jak zresztą w całej Zachodniej Afryce, detaliczny. Nie, detaliczny to złe słowo, to jest raczej mikro-handel, handel wręcz mikroskopowy, którego symbolem jest mały, plastikowy woreczek. Rzadko kto ma tu bowiem większy pieniądz jakiś, rzadko kto ma kieszeń wypchaną grubszą jakąś gotówką. Żyje się z dnia na dzień z kilkoma miedziakami w ręku. Za co więc kupić kilogram cukru? Czym zapłacić za worek ryżu? Skąd wziąć fundusze na opakowanie herbaty czy kawy, albo butelkę wody, gdy pragnienie ściska? Wszystko to za drogie dla przeciętnego Afrykańczyka, dlatego też by temu zaradzić wymyślił on rozwiązanie zadziwiająco proste, a w tych warunkach sprawdzające się doskonale - mikro-handel woreczkowy. W małych, plastikowych woreczkach sprzedaje się na ulicy wszystko, dosłownie wszystko. Malutkie porcyjki cukru, herbaty i kawy rozpuszczalnej, tak by na jedną starczyło szklaneczkę, są małe paczuszki orzeszków ziemnych i innych, są owoce pokrojone w kawałeczki tak by było co na ząb położyć, są bananowe chipsy w torebeczkach różnych rozmiarów, za 25, 50 i 100 franków (20, 40 i 80 gr), są placuszki i ciasteczka domowej roboty i ryż i makaron, olej nawet, tak by na jeden obiad starczyło... a wszystko to oczywiście w małych, plastikowych woreczkach. Jest nawet woda z kranu, którą tu wszyscy piją, także z plastikowych woreczków, są domowej roboty napoje chłodzące z hibiskusa i imbiru, ale w woreczku można kupić także kilka łyków coca-coli, fanty, a nawet gorącą herbatę czy kawę z mlekiem! Oczami wyobraźni widzę jak co dzień w domach woreczkowych handlowców, jak w jakiś mikro-manufakturach, trwa pakowanie tych wszystkich różności, zwinne na supełki zawijanie foliowych torebeczek, porcjowanie, segregowanie. Rzecz to zupełnie niezwykła i typowo afrykańska. Niektórzy producenci wyszli naprzeciw zapotrzebowaniu klienteli na miko-porcje i także zaczęli produkować malutkie paczuszki ciasteczek, gum do żucia, kawy i herbaty, ale nawet te sprzedawcy potrafią podzielić na jeszcze mniejsze. Rozlewnie filtrowanej wody widząc, że tę w butelkach kupują wyłącznie turyści, również na szeroką skalę rozpoczęli produkcję taniej wody pitnej w plastikowych, kwadratowych woreczkach. Odrywa się zębami dowolny rożek i pije zupełnie fajnie i całkiem wygodnie. Tak polubiłam tę wodę z woreczka, tak spodobało mi się to afrykańskie zamiłowanie do mikro-porcji, że zaczęłam zbierać wodne woreczki ze wszystkich odwiedzanych miejsc. Kolekcja szybko rozrosła się do pokaźnych rozmiarów, nadymał się przewodnik, w którym je przechowuję, że aż objętość swą podwoił zupełnie jakby się wody z tych woreczków opił.
Stoliczek malutki i krzesełko, kilka otwartych paczek papierosów sprzedawanych na sztuki, kilka woreczków z przekąskami, kilka z wodą w przenośnym pojemniku, albo przekąski i woda zaglądające do autobusu z czyjejś głowy - oto afrykański sposób na mikro-biznes, na z dnia na dzień przetrwanie.

Bobo Dioulasso w nocy jak i za dnia jest mieścinką uroczą. Jej wielkim, bijącym żwawo sercem jest potężny plac targowy ogrodzony wysokim murem i zadaszony materiałem wszelakim, podług uznania i zasobności straganiarzy. Życie płynie wartkim strumieniem także na otaczających targ ulicach. Wszystkie chodniki gęsto zastawione towarem więc iść i tak trzeba po ulicy.
Jeśli uda ci się podróżniku szczęśliwie przedrzeć przez wąskie targowe ścieżki i podążysz dalej na południe zakorkowaną i ciasno obstawioną straganami ulicą, trafisz na plac miejski, a stąd już rzut beretem do największego skarbu, który skrywa Bobo Dioulasso, wystarczy skręcić w lewo, przejść kilkadziesiąt metrów... i jest! Jest, stoi oto przed tobą pierwszy w życiu, na własne oczy ujrzany, prawdziwy, sahelski meczet. Podnieś wysoko głowę, by w pełnej krasie zobaczyć jego wysoki minaret, podejdź blisko, dotknij ręką niezwykłych murów, by uwierzyć, że to, co masz właśnie przed oczami to nie miraż, nie złudzenie, że ta niezwykła budowla jest prawdziwa i jak najbardziej rzeczywista. Bo czy widziałeś kiedyś coś podobnego? Całość zbudowana jest jedynie z ziemi i gliny, jakimś sposobem bielona, choć koloru bardziej blado-beżowego niż białego. Za wysokim na jakieś 3 m murem wysoko pnie się minaret przypominający ostrosłup bardzo niedoskonały, powoli zwężający się ku górze z każdym metrem. By całą tę nadzwyczajną konstrukcję jakoś utrzymać, skonsolidować i utrwalić, użyto belek, ogromnej ilości drewnianych belek. Są one szkieletem całego meczetu, ale także jego największą ozdobą. Ich końce bowiem wystają z murów symetrycznie, w równoległych rzędach. Cały meczet naszpikowany jest nimi jak kolcami jeż. Efekt jest piorunujący, zachwycający, nic tylko dosłownie siąść z wrażenia. Siąść i patrzeć godzinami. U stóp meczetu siądziesz nie tylko ty, siedzą tu także islamscy mędrcy w białych szatach, w cieniu drzew, czytają koraniczne sury. Niewierni oczywiście meczet podziwiać mogą tylko z zewnątrz lub za jakąś bajońską sumę wybrać się tam z przewodnikiem. Wobec powszechnego w Afryce braku pieniędzy, nawet bardzo sztywny w swych doktrynach islam idzie jednak czasem na małe ustępstwa.
Ciekawość pcha nas by zajrzeć do środka. Wobec naszych szczupłych budżetów nie pozostaje nic innego jak udawać muzułmanów z Ameryki. Zadanie mamy ułatwione, ponieważ Benjamin dwa lata studiował arabski w Kairze i radzi sobie doskonale, no i obyczaj muzułmański też ma świetnie opanowany. Ale co ze mną?
- Pogadamy z imamem i zobaczymy - mówi Benjamin, zdecydowany i całkowicie przekonany do podjęcia tego trochę szalonego kroku.
Imam na widok amerykańskiego muzułmanina, płynnie mówiącego po arabsku i recytującego koraniczne sury z pamięci, chyba nawet diabła wpuściłby do swojej świątyni z tej wielkiej radości. Poszło więc gładko jak po maśle, aż sami się zdziwiliśmy, szeroko buzie pootwierali pochowani w cieniu mędrcy, grymas zawodu przemknął przez twarze polujących na turystów przewodników. Oto amerykański muzułmanin i jego niewierna koleżanka przekraczają próg najświętszego meczetu w Burkina Faso. W środku las kolumn podpierających drewniany, niski strop. Porozkładane gęsto modlitewne dywaniki na nierównej podłodze. Ciasno, wąsko i krzywo. Widać nawet okiem niewprawnym, że próbowano już budowlę na wszelkie sposoby jakoś ratować, wzmacniać, prostować, cóż jednak można zrobić, gdy budulec, z którego ją wzniesiono nietrwały jest z zasady i tymczasowy w swej istocie.
Imam uprzejmy jest niezwykle i tak Benjaminem zachwycony, że oprowadza nas po wszystkich zakamarkach, pokazuje gdzie daje nauki wiernym, gdzie muezin wyśpiewuje modlitwy, zaprowadza nas nawet na dach, lecz ten tak jest nagrzany, że zwiedzamy go dosłownie w podskokach. Na koniec pobożnie się kłaniając dajemy imamowi skromny datek, zgodnie z muzułmańskim obyczajem, a na Benjamina u wrót świątyni czekają już ciekawscy, bo plotka szybko się po okolicy i rozniosła. I tak oto, trojańskim sposobem, zwiedziliśmy ponoć najstarszy sahelski meczet w całej Zachodniej Afryce. Ale poszło tak gładko być może dlatego właśnie, że to islam murzyński, murzyńską szczerą naturą przesiąkły do szpiku, nie tak radykalny jak w państwach arabskich, a raczej łagodny i z wesołym obliczem. Kobiety tu nie chodzą w hidżabach, nie zakrywają twarzy czarną chustą. Skądże znowu! ramiona często odsłaniają zalotnie i z dumą pokazują światu świeżo zaplecione treski i warkoczyki. Ulice są pełne kobiet, kobiety pracują i stroją się w szalone kolorowe pagne [czyt. pań, rodzaj kobiecego stroju złożonego z długiej spódnicy zawiązywanej na biodrach i bluzeczki, najczęściej przylegającej mocno do ciała). Nikt tu nikogo nie próbuje nawracać, a kościół stoi sobie ledwie kilka przecznic dalej. Z różnorodności ludzie mają tutaj radość, inność rozpala ich ciekawość. Kiedy więc ganiam wokół meczetu z aparatem, mędrcy odrywają oczy od świętego Koranu by mnie pozdrowić, zamienić kilka zdań, poczęstować herbatą, uścisnąć dłoń.
IMG_4080_bis.jpg
IMG_4074_bis.jpg
IMG_4055_bis.jpg
stary meczet w Bobo Diuolasso

Obok meczetu stara dzielnica Bobo Dioulasso. Wąskie uliczki, niskie domki zachęcają by zboczyć z głównego traktu. Nim jednak człowiek zdąży o tym pomyśleć, taką opcję w ogóle rozważyć już ma wokół licznych samozwańczych przewodników i mężczyznę z biletami wstępu, już jest osaczony, za rękaw szarpany, do zwiedzania przymuszany. Jak dla mnie reakcja może być tylko jedna : odwrócić się na pięcie i szukać takich miejsc, gdzie odkrywać można samemu, gdzie wykoślawiona, afrykańska turystyka nie zapuściła jeszcze swoich macek. Tak trafiam do nowego meczetu i jego pełne uroku okolice. Zapuszczam się w uliczki, gdzie swe towary rozłożyli zielarze, kupuję kokosa u obnośnego sprzedawcy, krążę między straganami warzywników, wymieniam z ludźmi grzeczności i z radością przyjmuję zaproszenie na miętową herbatkę. Słońce delikatnie przenika przez płócienne zadaszenia nad targowymi stoiskami, w powietrzu unosi się zapach ziół, owoców, skądś dochodzi woń właśnie przygotowywanego sosu z orzeszków ziemnych, skwierczą na głębokim oleju prażone kawałki kassawy i banany. I choć nie odkrywam niczego nowego, nie siadam oszołomiona przed fantastyczną jakąś budowlą, nie podglądam żadnego tajemniczego plemienia, to jednak jestem tu i teraz, jestem tam, gdzie bije serce Afryki.
IMG_4109_bis.jpg
lokalny targ w Bobo Dioulasso
IMG_4103_bis.jpg
dziewczynka spotkana na targu

KIERUNEK BANFORA
Jadę wśród potężnych, tłustych i grubaśnych baobabów, jadę wśród mangowych gajów. Droga wcale nie jest trudna i jak na trakt piaszczysty niespecjalnie wyboista. Jadę na rowerze, który mając na uwadze burkińskie standardy mechaniczne, jest całkiem przyzwoity. Jadę pedałując bez pośpiechu, jadę z Banfory nad jezioro Tangrela. Po drodze mijam liczne wioski, mijam kobiety z wielkimi koszami mango na głowach zdążające na targ, mijam dzieci grające w piłkę zrobioną z plastikowych worków. U mych stóp soczyście czerwona, afrykańska ziemia, wokół zieleń wszystkich chyba możliwych odcieni.
Po prawie dwóch tygodniach wspólnego podróżowania z Benjaminem, znów jestem sam na sam z Afryką. Jest wielka radość w dzieleniu się własnymi spostrzeżeniami, refleksjami, doświadczeniami, jest wielka radość w słuchaniu cudzych opowieści, patrzenia na świat czyimiś oczami, jest wielka radość ze wspólnego przeżywania, poznawania i odkrywania, ale chyba tylko samotne podróżowania pozwala człowiekowi nawiązać prawdziwie intymny kontakt z otaczającym go światem, pozwala na tę zupełnie niezwykłą bliskość, na tę całkowitą wzajemną otwartość. Patrząc z perspektywy na wszystkie moje dotychczasowe podróże, dochodzę do wniosku, że tylko przemierzając świat w pojedynkę człowiek otwiera się w pełni na drugiego człowieka, tylko wtedy prawdziwie przesiąka tym, co go otacza, tylko wtedy wypływa na szeroki ocean bez koła ratunkowego pod pachą, w zanadrzu. I choć na początku mojej afrykańskiej drogi ta samotność uwierała, bolała, ciążyła jak kula u nogi, z czasem stała się jednak moim sprzymierzeńcem w odkrywaniu Czarnego Lądu. Polubiłam ją, uśmiechnęłam się do niej, wyciągnęłam ku niej przyjacielską dłoń, a ona paradoksalnie przełamała mój strach, pokonała moją nieufność, zdławiła moje lęki i obawy, całkowicie zwyciężyła mą podejrzliwość. Samotność prawdziwie otworzyła przede mną Afrykę.
A dziś dodatkowo cieszę się wolnością, którą daje własny pojazd, choćby i tak lichy jak burkiński rower. Zatrzymuję się tam, gdzie tylko mam ochotę, tam, gdzie urzeknie mnie krajobraz, gdzie ktoś zaprosi na herbatkę lub wesoło pozdrowi. Przyspieszam, gdy na drodze marudzi umęczony swym ciężkim wózkiem osiołek lub kobiety idące na targ z całą masą towarów na głowach, zwalniam, gdy stado krów przechodzi niespiesznie z jednego pastwiska na drugie, w poszukiwaniu smaczniejszej trawki. Gdy docieram nad jezioro okrążam je łukiem, nisko głowę schylając w mangowych sadach. Zatrzymuję się by zebrać kilka owoców, ucinam sobie pogawędkę z właścicielem kilku małych, murzyńskich chatek, które nad samym brzegiem jeziora wynajmuje turystom. Tak mnie urzekła ta swoboda, tak oszołomiła mnie ta wolność, że nie pomna zmęczenia w nogach pedałuję dalej. Opuszczam wioski i żegnam baobaby, znów przejeżdżam przez Banforę, która jest malutkim, sympatycznym miasteczkiem tonącym teraz we wszystkich odcieniach żółci i pomarańczy wspaniałych, dorodnych owoców mango, które wesołe przekupki sprzedają wzdłuż chyba wszystkich ulic i na wszystkich chyba straganach. W Burkinie przywitał mnie bowiem mangowy sezon w pełni.
Jadę drogą wyjazdową, która łączy Banforę z Bobo Dioulasso, a gdy już dosyć mam samochodów i wyprzedzających mnie autobusów i ciężarówek, zbaczam nad w ostatnie chwili zauważone jezioro. U jego brzegu mężczyźni przygotowują cegły z piasku, powszechnie tu używane do budowy domów, jest spokój, jest cisza, jest cień rozłożystego jakiegoś drzewa, a ja siadam z mym rowerkiem przy samej wodzie.
Jak ja pokochałam to moje tułacze, afrykańskie życie, co tak płynie sobie spokojnie i takie jest proste jakoś i naturalne. Jak ja pokochałam to moje wędrowanie z miejsca na miejsce, tę przestrzeń wokół i tę wielką kopułę niebieskiego nieba nad moją głową. Jak ja pokochałam tę wolność w sercu, ten wielki, szeroki świat stojący przede mną otworem i ten zupełnie mały, zamknięty w moim plecaku, te gorące promienie słońca na mojej twarzy i tę czerwoną ziemię rozpostartą u moich stóp. Pokochałam tę zieleń wielkich drzew mangowych i pól, ten bezkresny busz i te niezwykłe, opasłe baobaby. Jak ja pokochałam to roześmiane murzyńskie buzie, ten wspaniały murzyński lud, tę Afrykę, którą już mam w sobie i tę która wciąż jest wokół mnie.
Czasami wieczorem zaglądam w paszport. Strony gęsto już opieczętowane przez różnych, afrykańskich pograniczników i oklejone wizami przez ambasady. To chyba najcenniejsza rzecz jaką mam ze sobą. Bez paszportu nie mogłabym podróżować, podglądać świata, smakować Afryki. Taka niepozorna książeczka, kilka kartek i okładka i niespecjalnie udane zdjęcie, a otwiera przede mną świat, burzy granice. Taki ważny dokument, a tak niewiele mówi o mnie, nic prawie, jakby należał do zupełnie innego człowieka. Za każdym razem, gdy wjeżdżam do nowego kraju i patrzę jak pieczołowicie urzędnik graniczny spisuje moje dane, jak każdą stroniczkę z namaszczeniem przewraca, jak każdą z bliska ogląda pieczątkę, tak jakby ta Ola z paszportu bardziej była prawdziwa niż ta stojąca przed nim. Aż mam zawsze ochotę zawołać, krzyknąć:
- Panie urzędniku! Na nic pana wysiłek! Wszystko na nic! Wszystko to nieważne i nieprawdziwe!
mój zawód: prosty nomada
narodowość: afrykańska, murzyńska, choć skóra białością straszy
obywatelstwo: jak wszyscy ludzie, jestem dzieckiem świata
IMG_4137_bis.jpg
chłopcy znad jez. Tangrela, mój burkiński rower i ja
IMG_4155_bis.jpg
kolory Afryki - droga do jez. Tangrela

Gdy wieczorem popijam herbatkę w moim ulubionym kafetariacie w Banforze, zjawia się Abdulaj na swojej motorynce.
- Chodź, pojedziemy na koncert tradycyjnej muzyki burkińskiej!
Dlaczego nie? Abdulaj znalazł mi tani hotelik, a dokładnie prościutki pokoik w jakiejś placówce ministerstwa infrastruktury, skądś wytrzasnął dla mnie również tani i, co nie mniej ważne, sprawny rower, więc może i koncert wyniuchał jakiś ciekawy. Jedziemy ciemnymi uliczkami, co chwila zatrzymując się by założyć ciągle spadający łańcuch. Na przedmieściach ludzie palą śmieci ogromne piętrząc ogniska i posyłając w atmosferę potężne kłęby cuchnącego dymu. Zajeżdżamy do chyba najbardziej wytwornego lokalu w miasteczku. Jest bar w europejskim stylu i stoliki pod palmową strzechą. Tylko scena jakaś pusta i nie zanosi się by miała się szybko zapełnić burkińskimi artystami. Z głośników leci Shakira i dyskotekowa łupanka z Wybrzeża Kości Słoniowej.
- Zespół dziś nie wystąpi - oświadcza bez przekonania właściciel lokalu - bo nie ma turystów, a przecież dla miejscowych nie będą grać.
Faktycznie jestem jedyną białą głową w całym lokalu i tak zresztą świecącym pustkami. Abdulaj przeprasza gęsto, dwoi się i troi, by mi jakoś tę stratę wynagrodzić. A ja przecież cieszę się, że mnie ominęła jakaś szopka w przebraniu tradycji, pod pozorem kultywowania i promowania tutejszej kultury. Ja chcę zobaczyć Afrykę taką, jaką jest, codzienną, zwykłą, prawdziwą. Z Shakirą i dyskotekową łupanką z Abijanu, w dżinsach i t-shircie, wolny czas spędzającą przy piwku. Rozczarowani? Ależ nie ma czym. Afryka taka jaka jest, zwykła i bez fajerwerków, naturalna i prostoduszna, naiwna i czasem kiczowata, wspanialsza jest niż wszelkie nasze oczekiwania i w zaciszu europejskiego domu budowane wyobrażenia.

Tak oto upłynęło mi 12 dni w Burkina Faso. Dni zwykłych, prostych, afrykańsko codziennych. Plecak ciasno spakowany zarzucam na ramiona, żegnam się z Bobo Dioulasso kochanym miasteczkiem, okulary przeciwsłoneczne na nos, chustka na głowę, czas jechać do Mali.
IMG_4165_bis.jpg
chłopiec z Banfory

Wysłane przez aidni 05:32 Kategoria Burkina Faso Komentarze (0)

12 Dni w Burkina Faso - część 1

moja podróżnicza codzienność w Afryce

sunny 40 °C

12 DNI W BURKINA FASO - część 1

Znienacka z buszu wyrastają najpierw małe, parterowe domki, nieotynkowane, proste takie, a zaraz za nimi już coraz większe, piętrowe konstrukcje. Ciasno i tłoczno robi się na drodze, szarżują motocykle i motorynki, których tu wszędzie pełno jak szarańczy, rowery, zdezelowane, poobijane auta przeróżne oraz wózki z owocami ciągnięte z wysiłkiem przez zmęczone osiołki. Wystawiam głowę przez okno, podnoszę wysoko wzrok. W miarę jak zbliżamy się do centrum burkińskiej stolicy pną się ku niebu drzewa, którymi obsadzono aleje, pną się siedziby banków i firm. Wokół muzyka tysięcy klaksonów, typowy wielkomiejski harmider i gwar zawieszony w mięsistym upale. Jakaż to odmiana po buszu sięgającym horyzontu jak pustynia, po buszu ciągnącym się za oknem monotonnym krajobrazem od blisko czterech godzin.

Po niewygodach dnia wczorajszego, wciąż czując w żebrach łokieć sąsiada, pogniecione ciało wciąż lecząc po opasłej sąsiadce, pośladki mając sparzone skrzynią biegów, w mym życiu pojawiła się nagle i niespodziewanie Rakieta. A Rakieta to jest zupełnie inna jakość podróżowania po Burkinie, to jest pojazd nowoczesny, gdzie całe siedzenie ma się tylko dla siebie i nie trzeba go wcale dzielić z innym, a najczęściej innymi współpasażerami, gdzie rozsiąść się można wygodnie, bezczelnie zakładając nogę na nogę, plecy swobodnie opierając, mięciutko jak prawdziwy lord. Rakieta to jest, w porównaniu z buszową taksówką lub minibusem, pojazd wręcz przepastny, to jest wersal prawdziwy burkińskich dróg. A przejechać się autobusem kompanii transportowej „Rakieta” nie jest wcale drogo, przeciwnie cena jest zacna i bardzo przyzwoita, a w dodatku nie trzeba czekać aż się autobus zapełni, przepełni i zapcha by wyruszyć w drogę. To już jest rzadkość niesamowita, rzecz w Afryce niespotykana, to jest prawdziwy balsam dla umęczonego ciała i zszarpanych wiecznym czekaniem nerwów. Nie ma co siedzieć w Fada N'Gourma, nie ma co siedzieć w tej zapomnianej przez los mieścinie, gdzie poza prysznicem z bieżącą wodą i wykafelkowaną łazienką w hotelowym pokoju nie ma czym się zachwycać i czym oka cieszyć. Decyzja mogła być tylko jedna: jedziemy do Ouagadougou!
Co to za nazwa?! Na sam widok język staje dęba, nie wiadomo jak się za nią zabrać, od której strony ugryźć! Czytać należy "łagadugu", akcent położyć na przedostatniej sylabie i pewnie wypowiedzieć na jednym wydechu, ale nawet tubylcy się nie trudzą i na swoją stolicę mówią po prostu „łaga” i tak jest lepiej, tak jest wszystkim wygodniej.
IMG_4001_bis.jpg
Rondo ONZ w Ouagadougou

Nagle trach ! Ni stąd ni zowąd zatrzymujemy się pośrodku jakiejś ruchliwej, stołecznej ulicy, pasażerowie w pośpiechu opuszczają autobus, nie ociągając się wysiadamy z Benjaminem razem z nimi. Serca nasze i umysły już dawno murzyńskie, Afryką nasiąkłe, całkowicie skażone upalną powolnością. Dopiero, kiedy zdążyliśmy uzupełnić zapasy płynów, opić się schłodzonej wody, wypalić papierosa, najeść przeróżnych przekąsek, przychodzi nam do głowy myśl, że może by tak zapytać kierowcę, co się stało, dlaczego stoimy tak długo i nie jedziemy na dworzec. Okazuje się, że urwało nam zderzak auto jadące za nami. Czy nie zadziałały hamulce, czy też samochód ten nigdy nie był w nie wyposażony nie wiadomo, jednak tu w Afryce wszelkie, nawet najbardziej niedorzeczne dla europejskiego ucha, wyjaśnienia są jak najbardziej prawdopodobne. Zderzak boleśnie leży na ziemi, Rakieta wgnieciona. Kierowca namawia nas na wzięcie taksówki do centrum, tak będzie szybciej i pod każdym względem lepiej, nie będzie nawet drogo, bo sam zajmie się znalezieniem nam pojazdu i negocjacją ceny. Ponieważ nasza biała skóra mogła by niepotrzebnie rozbudzić pazerność potencjalnego taksówkarza, chowamy się w jednym z ulicznych kafetariatów, bo tak właśnie nazywają się w Burkina Faso kawiarnie - "cafetariat". W niczym nie przypominając naszych, zachodnich pierwowzorów, są najczęściej zwykłymi budkami z blachy falistej, gdzie można się napić rozpuszczalnej kawy lub herbaty, zjeść drobny posiłek, skromne jakieś śniadanie.
Wymalowany na zielono i poobijany z każdej strony samochód zjawia się prawie natychmiast, a gdy taksówkarz orientuje się, że mu się rozsiadło z tyłu dwóch białych pasażerów zamiast jednego czarnego, minę ma nietęgą, coś tam ciągle pod nosem mruczy i grymasi. Taksówki nigdy nie ma się w Burkinie tylko dla siebie. Taksówka oraz motor, podobnie zresztą jak bardzo nieliczne autobusy i minibusy, są elementami miejskiego transportu publicznego, funkcjonującego na zasadach zupełnie dowolnych i całkowicie spontanicznych. Nie ma żadnych rozkładów jazdy, żadnych z góry narzuconych tras przejazdu, żadnych wyznaczonych przystanków, żadnej w tym wszystkim myśli przewodniej, żadnego zorganizowania. A jednak nie widać by ktokolwiek miał kłopot z dotarciem na miejsce, jakoś to tak wszystko zgrabnie funkcjonuje, jakoś tak naturalnie dopasowuje się do rytmu miasta, współgra z jego energicznym pulsem.
Taksówka publiczna zbiera po drodze po prostu wszystkich, którzy jadą w tym samym kierunku zaczepnie klaksonując na potencjalnych klientów i już. No więc dalej ścisnąć się trzeba, stłoczyć, nasz niezadowolony kierowca musi przecież odrobić stratę jako że nie daliśmy się skroić.
Chociaż Ouagadougou to wielkie miasto to należy do tej skromnej liczby afrykańskich molochów, które da się z miejsca polubić. Ouagadougou jest po prostu sympatyczne, bez zbędnej pompy, modernizuje się powoli, bez pośpiechu. Nie jest tak ciężkie jak Kampala, ani tak stresująco europejskie jak Nairobi, ani też tak rozlazłe jak Akra. Ouagadougou jest swojskie i bardzo afrykańskie, nowoczesne ale z osiołkiem, z asfaltem ale tylko na głównych ulicach, z eleganckimi budynkami ale i z blaszanymi kafetariatami i straganami, które tu każdy może sobie postawić gdzie chce, nawet w bezpośrednim sąsiedztwie szklano-betonowej siedziby dużego banku.
Kierując się decydującym kryterium ceny, wybieramy z Benjaminem najtańszy hotel z przewodnika. Kto by pomyślał, że za tak skromne pieniądze trafić się może ogród i ławeczki, niezwykłe jakieś altanki i bujna zieloność wszędzie na hotelowym dziedzińcu, a do tego taki pokój ładny, a i urządzony ze smakiem, to już w Afryce prawdziwa rzadkość.
Na kolację rybka z ryżem od ulicznej kucharki za niecałego dolara, szum miasta wokół i księżyc w pełni nad głową. Przy zupełnie bezcennych, chłodzących podmuchach wentylatora, pod moskitierę zakrada się niepostrzeżenie sen głęboki jak studnia.
W Ouaga spędzamy kilka leniwych dni, dzielonych między kafejki internetowe i wałęsanie się po mieście, zupełnie bezcelowe i pozbawione logiki. Bo w Ouaga nie ma do zwiedzania nic, można się tylko wałęsać.
Oto wielkie rondo Narodów Zjednoczonych, aorta miasta! Ruch niesamowity, nieustający, pędzący przed siebie na oślep, drwiący sobie z przepisów, prawdziwy koncert klaksonów, prawdziwa ściana spalin. Wśród samochodów i pojazdów przeróżnych pojawia się nagle gęsty peleton, to uczniowie w beżowych mundurkach wracają ze szkoły na swoich rowerach. Zadzieram głowę wysoko, bo tuż obok rwie się ku niebu dziwaczny budynek banku, a za nim poczta. Na rondzie wielka kula ziemska, całkiem ładna i sympatyczna, w odróżnieniu od znakomitej większości afrykańskich monumentów, wcale nie kiczowata. Dłużej popatrzeć sobie i zdjęć porobić nie da się niestety, bo rondo to także epicentrum ulicznego natręctwa, turysty zamęczania, wpychania mu do rąk pocztówek, wisiorków, puzdrełek na biżuterię, breloczków i innych, nieznośnych souvenirów. Chce człowiek popatrzeć, a nie może, bo przed oczami zamiast tego, co chce zobaczyć ma koszulkę z kolorowym nadrukiem, flagę Burkiny czy inną jakąś, paskudną pamiątkę. Handlarze z ronda są przy tym wybitnie natrętni i zwartym człowieka otaczają tłumem. Mimo, że cierpliwość mam już prawdziwie afrykańską i nerwy nie do zdarcia, to zarzucam wszelką walkę i uciekam po prostu i najdosłowniej, ile tylko sił w nogach ciągnąc Benjamina za sobą.
A co to za dziwaczny budynek po drugiej stronie ulicy? Kanciaste arkady w betonowym klocu i śmieszne stożki na dachu udające tradycyjne, murzyńskie lepianki. Burkińska architektura stołeczna nie przestaje zaskakiwać. "Dom ludowy" głosi wielki napis u wejścia. No nie! Muszę to sfotografować. Wyciągam aparat, ustawiam przesłonę...
- Madame, za zdjęcia 500 franków od sztuki - wskakuje mi w kadr nieproszony jakiś młodzieniec.
- Jak to?! To przecież budynek!
- To nic, płacić trzeba i już, 500 franków.
- Ale to dom ludowy - zagaduje Benjamin - a my też jesteśmy z ludu, to także nasz dom. No więc jak tak płacić za własnego domu zdjęcia?
Argument nie do zbicia, wszyscy się śmieją radośnie. Pstryk i dziwactwo uwiecznione.
IMG_4022_bis.jpg
Dom ludowy i ja

W Afryce uśmiechem i żartem można załatwić wszystko! Można cenę lepszą utargować, można znacznie przyspieszyć graniczne formalności, można natychmiast ludzi na swą stronę przekabacić i całkowicie zjednać. Humor jest tu rzeczą bezcenną, bo Afrykańczycy uwielbiają się śmiać. Celna riposta, ironiczny jakiś żarcik rzucony mimowolnie, jakiś komentarz z humorem, albo zabawna historia ma tu moc prawdziwie nadprzyrodzoną. Na wszelką napastliwość, na każde uliczne natręctwo najlepiej reagować szerokim uśmiechem, z humorem. Kiedy w Ugandzie, zresztą nie tylko tam, dzieci zamęczały mnie swoimi prośbami o pieniądze lub długopis, albo prezent jakikolwiek najlepszym sposobem była wyliczanka:
- Nie mam kochanie długopisu, ani cukierków... nie mam też komórki i telewizora i dvd też nie mam, nie mam po prostu nic.
- A piłkę masz?
- Nie mam.
- A koszulkę masz?
- No dobra koszulkę mam, ale tylko taką brzydką strasznie, okropnie brudną z wielką dziurą w dodatku!
(tu rękoma demonstruję jaką wielką, a dzieci piszczą z radości i śmieją się jak szalone)
- A samochód masz?
- Nie mam.
- A ciężarówkę taką wielką!- przekrzykują się malcy naśladując mój gest z koszulkowej kwestii, wyraźnie ubawione już po pachy tą wyliczanką.
- Nie mam.
- A samolot masz?
- Mam, ale wam nie dam i już.
Eksplozja śmiechu, krzyki, piski, krzywe ząbki szczerzą się w radosnym uśmiechu na czarnych buziakach. Śmieją się także wesoło dorośli przyglądający się tej scenie, ktoś klepie po plecach i pozdrawia.
Innym razem, w Malawi wysiadałam z autobusu na zatłoczonym dworcu w miejscowości Mzuzu.
- Madame, madame taxi?! - tłoczą się koło mnie mężczyźni, szarpią za plecak, każdy chce mnie siłą zaciągnąć do swojej taksówki, której ja wcale brać nie chcę. Powiedzieć "nie" nie rozwiąże sprawy, dalej przejść nie dadzą, nie przestaną się przepychać, ciągnąć za rękę, próby podejmować by mój plecak porwać do swojego bagażnika. - Panowie- wołam z uśmiechem i klepiąc się po udach mówię: - Na nic wasze trudy bo oto moja taksówka! Nie muszę się targować, bo jest za darmo i zaniesie mnie zawsze tam gdzie chcę.
- Ha, ha - śmieją się taksówkarze - Ale taka taksówka strasznie jest wolna Madame! Taka taksówka jest po prostu do niczego!
- Może i wolna i niewygodna, ale za darmo zupełnie i mogę zaręczyć, że model to najlepszy i niezawodny.
Już wesoło, już się wszyscy cieszą i pokazują mnie palcem kolegom po fachu oblegającym innych podróżnych. Nikt już mnie nie męczy, droga wolna i jeszcze pozdrowienia i uściski ręki.
IMG_4014_bis.jpg
śpiący widz na filmowym seansie, fragment pomnika przed jednym z kin

Ale wróćmy do Ouagadougou. Ouagadougou to stolica afrykańskiej kinematografii. To tutaj odbywa się największy festiwal filmowy na całym Czarnym Lądzie, przyjeżdżają gwiazdy, wielcy reżyserowie i tłumy wielbicieli, ponoć o miejsce w hotelu na próżno można walczyć podobnie zresztą jest z biletami na filmowe seanse. Wielki świat, czerwone dywany, tysiące dziennikarzy, cała Afryka patrzy wtedy na Ouagadougou. Festiwal FESPACO to takie afrykańskie Cannes. Krążymy po kinach z nadzieją, że uda nam się znaleźć choćby jeden film z angielskimi napisami, aby także i Benjamin, który francuski zna bardzo słabo, miał przyjemność ze spotkania z afrykańskim wielkim ekranem. Na próżno jednak, musimy obejść się ze smakiem.
A nazajutrz mknę już motorynką po malijską wizę. Mym kierowcą jest hotelarz , który oburzony kosmicznymi cenami, przemnażanymi i rozbuchanymi do granic rozsądku przez pazernych moto-taksówkarzy, wszelki umiar tracących na widok mej białej skóry, zaoferował się podwieźć mnie do ambasady Mali za cenę paliwa. Motorynka, jak znakomita większość burkińskich pojazdów, rozpada się w czasie drogi na części. Najpierw spada łańcuch po środku ruchliwej ulicy, potem jakaś śrubka się gubi na zakręcie, to znów hamulec wysiada gdzieś w połowie drogi, w końcu motorynka w ogóle nie chce zapalić chociaż świeżo zatankowana. Ale takie przygody w Burkinie to rzecz codzienna, oczywista, całkowicie naturalna, przyjmowana z rozbrajającym uśmiechem, bezstresowo i na wesoło.
Na wizę w ambasadzie czekam niecałą godzinę, płacę 50 dolarów i wracam już piechotką, niespiesznie, powolnie chłonąc sobie stołeczną atmosferę.
Wieczorem zaś był koncert. Prawdziwy, afrykański, burkiński. Muzyka tradycyjna z nowoczesnym posmakiem. Zespół liczny, gromadny, wyposażony w nieznane mi instrumenty, tańcem zgrzewający zastygłą publikę. Zastygłą dlatego, że koncert odbywał się we francuskim instytucie kultury, więc widownia była mieszana, czarno-biała. Poziom spontaniczności za sprawą licznej Białych obecnością natychmiast spadł gwałtownie. Muzyka jednak nie zna takich barier, nie ogranicza ją kolor skóry, odmienność kultur, konwenansów i przyjętych norm zachowania. Nie trzeba czekać długo aż pękną lody i wszyscy razem zaczynają tańczyć, podśpiewywać sobie radosne melodie i uśmiechać się do siebie wzajemnie.
- Madame - zagaduje mnie ktoś w gibającym się tłumie - Mam piękne bransoletki i pudełeczka na biżuterię. Dam Madame dobrą cenę, bo już późno więc chcę jakoś towar upchnąć.
Nie ma litości! Nawet na koncercie, nawet w eleganckim, francuskim instytucie, zamęczać będą człowieka i nerwy szarpać.

Wysłane przez aidni 05:00 Kategoria Burkina Faso Komentarze (0)

Burkina Faso - część 1 - Pierwszy dzień w Burkina Faso

sunny 37 °C

PIERWSZY DZIEŃ W BURKINA FASO
IMG_3989_bis.jpg

Raz, dwa, trzy start! Jadę okrakiem siedząc na skrzyni biegów i dosłownie żywcem się gotuję, jeśli tak dalej pójdzie to do Burkina Faso wjadę jako klopsik w sosie własnym.
- Panie kierowco, daleko jeszcze?! Bo mnie silnik pana minibusu tak w cztery litery grzeje, że zaraz zamienię się w szaszłyk!
- 30 km, da Madame radę?
Ani się ruszyć, ani jakkolwiek powiercić, tylko zęby można zaciskać by przetrwać jakoś tych najdłuższych i najgorętszych 30 kilometrów w całym moim życiu.
30 kilometrów do Burkina Faso. Jedziecie ze mną? Ostrzegam nie będzie wygodnie ani komfortowo, przeciwnie ciasno, tłoczno i gorąco, długo, wolno i w nieskończoność, a w dodatku po wybojach i z burczącym żołądkiem. Nie zrażeni jeszcze, no to zapraszam!
- Ścisnąć się, ścisnąć! Jeszcze ! No dalej, czasu szkoda!
Od kiedy to w Afryce ktoś się z czasem liczy? Po prawie godzinnym oczekiwaniu pod mangowcem w Somba wiosce, wreszcie zjawiła się bush-taxi, czyli peugeot-muzeum, któremu już wszystko jedno i zabierze tyle ludzi i bagaży ile tylko zdoła doń wepchnąć pazerny na pieniądze szofer.
- Panie kierowco - protestują i tak już nieźle ściśnięte na tylnym siedzeniu grubaśne, afrykańskie matrony - nie da rady!
- No to może Madame weźmie na kolana tego szczupłego pana?
- A pewnie! Czemu nie!
IMG_4216_bis.jpg
taksówka buszowa (tu wersja burkińska)

Radocha, śmiechy, żarty, młody mężczyzna na moich kolanach wyraźnie płonie ze wstydu, co tam, grunt, że jedziemy.
No więc tak to wygląda: z lewej w żebra wciska się wam czyjś łokieć, jeden pośladek cudem, choć zgnieciony grubaśnym pośladkiem sąsiadki, jeszcze mieści się wam na siedzeniu, drugi już podróżuje na drzwiach, do tego na kolanach macie jakiegoś faceta, a by szczyptą pieprzu doprawić to widowisko, do ucha wydziera wam się jeszcze wyrwany ze snu niemowlak wściekły na cały świat. Pędzimy tak przez busz, radośnie podskakując na wybojach, połykając kurz w kilogramach, wypiekając skórę na słońcu.
Natitingou – czas zmienić pojazd na następne bush-taxi. Tym razem wybieramy miejsca strategiczne, z przodu przy kierowcy, za rozbitą szybą, odpadającą tablicą rozdzielczą, na dziurawym fotelu, z którego sterczą sprężyny i wyłazi na wolność gąbka, ale przynajmniej będzie przestrzeń jako taka, bo z przodu jedzie się tylko we trzech : dwóch pasażerów i kierowca. Choć w aucie poza silnikiem chyba nic nie działa, docieramy cudem bez wypadku do następnego punktu przesiadkowego. Czas zająć miejsce w minibusie na skrzyni biegów i odliczać kilometry do burkińskiej granicy, gdzie się może jakiś lepszy transport trafi.
30, 29, 28, 27... 15 O nie! Policyjny szlaban, to jest dwie blaszane beczki a na nich gałąź. Zagląda policjant badawczo, czego by tu się nie przyczepić i łapówkę wyłudzić, ale nic znaleźć nie może. Kierowca z ulgą rusza dalej i pomyśleć tylko, że w Polsce pewnie zabrakłoby bloczków mandatowych w całym województwie, by wszystkie wykroczenia i złamane przezeń przepisy zmieścić.
IMG_3988_bis.jpg
przednia szyba buszowej taksówki (model classic)
IMG_3991_bis.jpg
moje miejsce w minibusie do Burkiny

10, 9,8... Nareszcie granica! Do połowy ugotowani, z paszporcikami i wizą, wymieniamy grzeczności z oficjelami granicznymi. Bach! Bach! Lądują pieczątki z hukiem...witamy w Burkina Faso!
Minubus do Fada N’Gourma już czeka. Nie ma litości a jak! Skorośmy i tak już w połowie ugotowani, to nie zaszkodzi kolejnych kilka godzin znów spędzić w bliskim silnika sąsiedztwie. Oby tylko wody było nadto do picia, a jakoś przetrwamy drodzy przyjaciele, prawda? Zresztą i tak nie można narzekać. Nie wierzycie, to spójrzcie w boczne lusterko! Widzicie tego pasażera siedzącego dosłownie w oknie, z braku miejsca w środku? Biedak zasłania sobie usta koszulą by jakoś przed szalejącymi tumanami kurzu się wybronić.
Nieoczekiwanie z letargu dłużącej się, dziurawej drogi wyrywa nas widok wspaniały! Mango – olbrzym! Mango – gigant! Mango – monstrum! Waży z półtora kilo i zalotnie zagląda przez okno z dziewczęcej głowy. Piękny, wspaniały, soczysty, doskonały w kształcie, gładki, rumiany. Takie cudo, drodzy państwo, 200 franków (czyli złotówkę jakąś). Bierzemy!
Czujecie jeszcze ten gorąc silnika? Czujecie jeszcze ten kurz połykany w kilogramach? Wciąż pęka wam głowa od charczących głośników? Skądże znowu! Kto by się na takich koncentrował szczegółach mając na swych kolanach taki cud natury, takie prawdziwie gargantuiczne mango. Już jecie je w myślach, zlizujecie z rąk słodziutki sok, miękki miąższ rozpływa wam się w ustach. Tak się czujecie tą pysznością wypełnieni po brzegi, do granic samych, że nie zauważacie nawet kiedy docieramy na miejsce. I tak nam mija pierwszy dzień w Burkina Faso. No i jak się podobało?
IMG_3992_bis.jpg
nie dla wszystkich jest zawsze miejsce
IMG_4191_bis.jpg
afrykański minibus - ładowność nieograniczona

Wysłane przez aidni 03:49 Kategoria Burkina Faso Komentarze (0)

Benin - część 5 - W krainie ludu Somba

Trasa: wjazd 30.03.09, wyjazd 6.04.09 - Ouidah - Abomay - Natitingou - Boukoumbe (Somba country) - przejście graniczne Porga

sunny 40 °C

W KRAINIE LUDU SOMBA

W krainie ludu Somba jest mangowców wiele. W krainie jest mangowców prawdziwe zatrzęsienie. Słodkimi ich owocami usłane są w wioskach ścieżki, żółtym dywanem przykryte są pola i placyki, spadają mango jak pociski z gęstych, nieprzeniknionych czeluści potężnych, mangowcowych koron. Mango na śniadanie, mango na obiad i na kolacje, zupełnie za darmo. Wystarczy za próg wyjść i zbierać, albo pod drzewem usiąść i ręką sięgać, rękę zapuszczać w zielone liście. Duże, małe i średnie wszelkich gatunków i smaków, przeróżne. Mango nad głową, mango pod stopami, mango pełne garści i plecak. W krainie Somba zajadam się mango bez pamięci, bez hamulców, bez żadnych ograniczeń, tak długo jak pojemność żołądka pozwala, a nawet gdy ten trzeszczy już w posadach żałuję, że nie jest większy, by wszystkie mango z krainy Somba w nim pomieścić. Serce pęka na widok tych pysznych owoców rozdeptanych lub rozjechanych na drodze, całymi setkami, tysiącami! Serce pęka gdy patrzy się jak gniją i stają się pożywką wszelkiego afrykańskiego robactwa. Serce pęka na widok tego mangowego marnotrawstwa. Bo przecież mango to król afrykańskich owoców, a może i król owoców w ogóle...przynajmniej dla mnie. Ścieka słodki sok z moich warg, lepią się ręce, w krainie ludu Somba znalazłam mój afrykański, mangowy raj.
Ale mango to nie jedyne przysmaki, które tu spadają z nieba. Gdy miejscowi znudzą się już ich słodkim smakiem sięgają wysoko po małpi chleb, czyli owoce baobabów. Te rozmiarów są całkiem znacznych i w twardej, zielonej występują skorupce, która służy także do wyrabiania tradycyjnych grzechotek. Owoc baobabu rozbija się energicznie o kamień, a wtedy rozpada się on na dwie części. W środku zaś biały proszek posklejany w grudki, smak ma słodko-kwaśny i rozpływa się w ustach jak cukierek. By jednak doznać prawdziwej smakowej odmiany trzeba poszukać drzewa serowego. Nie jest one tak pospolite jak wszędobylskie tu mangowce, ani tak charakterystyczne i z daleka widoczne jak baobaby, warto się jednak trochę potrudzić i poszukać, bo ich owoce to prawdziwa uczta jeśli się dawno, dawno nie miało w ustach sera. Drzewo serowe w samo w sobie niczym szczególnym się nie wyróżnia poza tym, że okrutnie jest wysokie i by owoców jego sięgnąć trzeba długaśnego kija. Skrywa swoje skarby przed amatorami sera w kraju, gdzie poza mlekiem w proszku innego nabiału nie sposób dostać. Kształtem przypominają figi, koloru są zaś czerwonego. Gdy dobrze dojrzałe pękają na cztery równe części jakby wypluwając z siebie, z czterech zamkniętych w środku, kruczo - czarnych nasion, biało - beżową substancję. Ta twardnieje i zupełnie jak nie ser chrupiąca jest i niesoczysta wcale. Jeśli jednak zamknąć oczy i w dodatku kawałek chleba mieć w ręce to uwierzyłby człowiek prawie, że ma w ustach kęs goudy albo ementalera. Warto przyjść więc pod serowe drzewo z rana, z kubkiem herbaty i bułkę jaką, na śniadanie mieć swojsko jak w domu, a przed oczami Afrykę jak z dziecięcych marzeń, Afrykę żywcem z wyobraźni wyjętą, Afrykę jak z obrazka.
IMG_3943_bis.jpg
owoc baobabu

Jeszcze do niedawna bowiem kobiety z plemienia Somba nosiły spódnice niczym nie zakrywając piersi, a i mężczyźni tradycyjny przywdziewali strój i chociaż dziś plemienny obyczaj zdradzili dla bezdusznych dżnisów i t-shirta, dalej życie wiodą proste, rolnicze jak przed setkami lat i tradycyjne zamieszkują domostwa. A nic innego jak właśnie architektura uczyniła plemię Somba sławnym w całej Afryce Zachodniej. Bo choć podobnie jak wiele innych zbudowano je z ziemi, gliny i strzechy, to jednak domostwa ludu Somba są zupełnie wyjątkowe. Często piętrowe, z zewnątrz przypominają miniaturowe fortece. Za wysokim murem kryje się mały dziedziniec, a wokół niego niewielkie izdebki, koliste w kształcie. Na górę wchodzi się po schodach zrobionych z grubej gałęzi, w której wykrojono wąskie stopnie, bardzo wąskie bo ledwie mieszczą się na nich palce. Po Somba schodach wchodzi się jak po drabinie. Na niewielkim półpiętrze, w małym, glinianym tukulu wiaderko z wodą i pół plastikowej butelki, służącej za polewaczkę. Tak bowiem wygląda prawdziwy afrykański prysznic. Bieżąca woda dostępna jest w czarnej Afryce rzadko, najczęściej jedynie w dużych miastach i to przeważnie w hotelach nastawionych na przybyszów z Zachodu. Tu na prowincji, na prawdziwej afrykańskiej wsi, jest wiadro i kubełek - polewaczka i już.
Z Somba łazienki na pięterko prowadzą kolejne Somba schody. Na ciasnym balkoniku stoi spiżarka kryta strzechą, a wokół kolejne trzy tukule (okrągłe chatki) - sypialnie. Do każdej z nich wchodzi się przez niewielki otwór drzwiowy (wysokości najwyżej metra) ale jak! Znów po Somba - schodkach w dół!!! Tak! Ponoć to dlatego, by śpiących chronić przed wężami, szczurami i innymi nieproszonymi, nocnymi gośćmi. Rozkładamy się z Benjaminem (amerykańskim podróżnikiem, którego poznałam w hotel Monsieur la Lutta w Abomay) na śpiworkach, na balkoniku naszego Somba - hoteliku - fortecy. Sypialnię wybraliśmy oczywiście tę na samej górze, a i tak większość nocy spędzamy pod gwieździstym niebem, wsłuchując się w nieprzeniknioną ciszę, którą tylko czasem mąci wiatr buszujący w koronach mangowców.
IMG_3921_bis.jpg
nasz Somba hotelik
IMG_3947_bis.jpg
tu powstają blogowe opowieści
Zasypiamy twardym snem, sama nie wiem kiedy, bo droga do krainy Somba była długa i to wcale nie dlatego, że z Abomay jest tu jakoś szczególnie daleko. W Afryce odległość mierzy się nie w kilometrach, a w godzinach spędzonych w autobusach, minibusach, zdezelowanych publicznych taksówkach i czym tam jeszcze. W Afryce kilometr kilometrowi nierówny, trzeba uzbroić się w cierpliwość i nauczyć czekać i to czasem całą wieczność.
Kraina ludu Somba z resztą kraju połączona jest fatalną drogą wiodącą do jedynego na północy Beninu większego miasta o niewdzięcznej nazwie Natitingou (czyt. natitęgu). Daję się namówić na nieco komfortu i docieram tu wraz z Benjaminem funkiel nówka, chińskim autobusem. Jest wygodnie owszem, klimatyzacja działa, nawet telewizor jest i spokój i mnóstwo przestrzeni, ale jakoś tak bezdusznie, bez koloru, bez atmosfery, bez lokalnego nastroju. Takie Afryki oglądanie przez szybę, jak w jakiejś kapsule nikomu niepotrzebnego bezpieczeństwa - nie dla mnie. Dlatego z radością odkrywam, że do wioski Boukoumbé (czyt. bukumbe) dojechać można tylko do granic wypakowanym Afryką minibusem. By ten się jednak po brzegi wypełnił czekać trzeba długie godziny. I tak choć dotarliśmy do Natintingou ok. 14.00 to wydostać się stąd zdołaliśmy dopiero o 19.00! Nie wystarczy bowiem pasażerów zebrać i upchać ciasno w środku, trzeba jeszcze na dach wrzucić ich bagaże i w dobrze zbalansowany poukładać stosik. A Afrykańczycy jeśli się już gdzieś przemieszczają to chyba z całym swoim dobytkiem. Czegóż to nie ma na tym dachu! Są krzesła, stoły, nawet szafki, ciuchami po brzegi wypchane, wielgachne torby, są kosze z warzywami i owocami, jest rowerów para, są miski i wielkie garnki, są skrzynie metalowe i drewniane, są nawet zwierzęta w klatkach z patyków. W jednej z nich smutny piesek, błędnie patrzący w jakiś odległy punkt, z pokorą znosi całe zamieszanie i swój prawdziwie pieski, okrutny, afrykański los. Są kury i koguty, które bez litości wiąże się tu za nogi sznurkiem i wpycha w ciasne szpary między walizkami i tobołkami. Są w końcu nad kabiną kierowcy dwie kozy, również przywiązane do dachu. Całą drogę towarzyszy nam ich przeraźliwy krzyk i lament. Czy tak bardzo cierpią, czy też tak bardzo się boją, ciężko zgadnąć, nie ma jednak nic bardziej chwytającego za serce jak kozia rozpacz, bo brzmi ona w uszach człowieka jak płacz katowanego dziecka. Nie jest łatwo być zwierzęciem w Afryce.
IMG_3916_bis.jpg
w drodze do krainy Somba
Docieramy na miejsce, gdy noc jest już czarna. Jedyną latarnią jest tu księżyc, a i bez niego Afrykańczycy radzą sobie świetnie, bo prawdziwie tajemną posiedli, kocią jakąś zdolność widzenia w ciemnościach.
Właściciel naszego Somba - hoteliku - fortecy idzie sobie spokojnie, płynnie, a my z naszymi latarkami co chwila potykamy się o coś, na jakimś rozdeptanym mango się ślizgamy, to znów wpadamy w jakąś dziurę cudem unikając fikołka. Taka proszę państwa różnica między białym a czarnym człowiekiem.
Słońce wysoko już na niebie żar swój wylewa hojnie na ziemię. W małej Somba zagrodzie mężczyźni upajają się piwem z prosa pociągając je wprost z miseczek zwanych tu calebasse (czyt. kalebas). Miseczka wędruje z rąk do rąk i każdy jednorazowo ma prawo jeden pociągnąć łyk. Afrykańskim zwyczajem witamy się wylewnie pytając o żony, dzieci, rodziców, kozy i upewniwszy się, że u każdego z panów wszystko w jak najlepszym porządku, z miejsca zostajemy zaproszeni do degustacji. Napój piwem jest tylko z nazwy i alkoholowej mocy, smakuje bowiem raczej jak sfermentowana woda z jakąś brunatną zawiesiną. Grymasić jednak nie wypada więc popijamy z uśmiechem. Posługując się uniwersalnym językiem rąk i łamaną francuszczyzną, tak by panowie mogli nas zrozumieć, nawiązujemy nawet wesołą konwersację. Mężczyźni opowiadają nam o tym jak to piwo się wyrabia, pokazują spiżarkę, gdzie fermentuje i gdy atmosfera jest naprawdę rozluźniona i wesoła zjawia się facet w czerwonej koszulce i z miejsca wszystko psuje.
- Nie macie prawa tu być! Nie macie prawa wałęsać się po wioskach bez przewodnika, musicie zapłacić karę!
Wymieniam z Benjaminem jedynie porozumiewawcze spojrzenie, oboje wiemy co się święci, nie pierwszy to raz i nie ostatni, kiedy na naszym afrykańskim szlaku staje wróg numer 1 - niechciany przewodnik, przewodnik z przymusu.
Natrętni jak muchy, wszędobylscy, do bólu nachalni, każdą odmowę ignorując potrafią za człowiekiem chodzić, truć, głowę zawracać i na próbę najwyższą wystawiać nerwy i cierpliwość. Lubią straszyć, a to kradzieżą, niebezpieczną dzielnicą, skorumpowaną policją, nawet napadem zbrojnym i wyimagowanymi bandytami, tym, że sklepikarz ceny zawyży bośmy biali, tym, że hotel, do którego idziemy, brudny i zaniedbany, albo nawet spłonął i go zamknęli! Wszystkie metody są dobre byle tylko trochę na białym człowieku zarobić. Nie ma na nich rady, trzeba po prostu przywyknąć, zaakceptować, z uśmiechem w nieskończoność odmawiać, bo to element afrykańskiego pejzażu i już.
Facet w czerwonej koszulce szacunkiem cieszy się wśród pozostałych panów pewnie dlatego, że w sezonie pracuje z turystami i jak na benińskie warunki zarabia całkiem nieźle. Wszyscy więc milkną i nikt z miejscowych nawet nie próbuje z nim dyskutować. Próbuję tylko ja.
- Ale co też pan opowiada?! Przecież nigdzie nie jest napisane, że do chodzenia wytyczonymi ścieżkami przez wioski potrzeba przewodnika - tłumaczę łagodnie. Nic z tego. Facet w czerwonej koszulce zły jest i niezadowolony, nadąsany nie na żarty. Dzwoni do naszego Somba hotelarza, a gdy ten się w końcu zjawia, robi mu awanturę, że nas z samego już rana nie zaprowadził do przewodnickiej siedziby. Jakieś zamieszanie, kłótnia jakaś straszna. Wstajemy i grzecznie się ze wszystkimi żegnając po prostu odchodzimy, nie zważając przy tym wcale na protesty i nawoływania niezadowolonego przewodnika, który przełknąć nie może, że w okresie turystycznej suszy wymknęły mu się dwie grube ryby.
Turystyka w Afryce przybiera czasem wypaczoną formę. Nieraz człowiek czuje się osaczony, nieraz przeklina pod nosem, gdy odpędzić się nie może od wszelakich, ulicznych natrętów. W białym człowieku każdy tu widzi worek pieniędzy, a bo i większość przybyszów z Zachodu to ludzie majętni, szastający pieniędzmi na lewo i prawo, Afrykę oglądający zza szyby klimatyzowanych jeepów. Zdziwienie budzi widok białego człowieka w wypchanym do granic, publicznym autobusie lub jedzącego kolację u ulicznej kucharki. Niskobudżetowy podróżnik to w Afryce zjawisko wciąż rzadkie i niezrozumiałe.
Nie umilkły jeszcze krzyki i pogróżki za naszymi plecami, gdy przechodząc koło ogromnego baobabu zauważyliśmy odpoczywającą kobietę. Półnaga zajada się małpim chlebem. Na nasz widok energicznie rozbija jeden z owoców o kamień i z uśmiechem dzieli się nim z nami.
Niech cię pozory nie zwiodą podróżniku! Choć spokojnie przejść nie możesz ulicą, choć bezustannie ktoś ciągle czegoś chce od ciebie, a to coś sprzedać, a to wcisnąć ci zwinnie jakąś wycieczkę, albo po prostu z nudów pogadać, Afryka znacznie więcej da ci w jednej chwili niż kiedykolwiek będziesz jej w stanie odpłacić.
IMG_3929_bis.jpg
IMG_3931_bis.jpg
wies Boukoumbe w krainie Somba

Wysłane przez aidni 12:38 Kategoria Benin Komentarze (0)

Benin - część 4 - Monsieur La Lutta

sunny 36 °C

MONSIEUR LA LUTTA
Monsieur la Lutta ma w Abomey hotelik w samym sercu miasta. Hotelik jest ruderką do szczętu przeżartą wilgocią licznych pór deszczowych, które już cudem przetrwał. Na ścianach ciągną się strugami zacieki z przeciekającego dachu, przez maleńkie okienka nigdy nie zagląda słońce. W pokoju stęchlizna, odpadająca od muru umywalka, wisząca na kablu lampa rozpadająca się na drobiazg. Wszędzie brudno okrutnie i nieznośnie. Liczne na suficie pajęczyny są niezbitym dowodem na to, że nie jestem w tym pokoju jedynym lokatorem. Z prawdziwym zaskoczeniem odkrywam, że prysznica płynie woda, a wentylator, choć hałaśliwy ponad miarę, jednak działa.
Monsieur la Lutta ma w salonie - recepcji prawdziwą kolekcję laleczek voodoo i dżudżu, posążków przeróżnych i fetyszy. Walają się po kątach małpie czaszki, skórki zwierząt, niezindentyfikowane jakieś kości i ususzone jaszczurki. Wieczorami bowiem Monsieur la Lutta odprawia voodoo rytuały na życzenie turystów, którzy zatrzymali się w jego hotelu lub tak po prostu dla siebie lub przyjaciół. Bo Monsieur la Lutta jest kapłanem voodoo, chociaż chyba wszystkich kapłańskich "święceń" nie otrzymał, jako że na biało jak inni kapłani się nie ubiera. W świetle księżyca, gdy noc już późna, siedząc na drewnianym stołeczku przed swoim hotelem, Monsieur la Lutta podrzyna gardło kogutowi i krwią jego polewa niewielką czarkę. W czarce kawałek skóry słonia i lwa, które po rytuału szczęśliwym zakończeniu staną się potężnymi amuletami ochronnymi dla Benjamina, amerykańskiego podróżnika, dla którego dziś Monsieur la Lutta odprawia tę ceremonię. Gdy martwy kogut szarpie się jeszcze w nerwowych konwulsjach - Niesamowite - szepcze pod nosem Monsieur la Lutta - to prawdziwie dobry znak i wspaniała wróżba na przyszłość. A gdy ofiarny i nadzwyczaj żywotny kogut wreszcie przestaje się szarpać, zostaje doszczętnie z piór oskubany i wrzucony do garnka. Tak powstaje voodoo potrawka wieczorna. Całkiem smaczna, choć jej składniki na zawsze pozostaną tajemnicą. Zapytany o przepis, Monsieur la Lutta uśmiecha się tylko i mówi: - Nie pytaj tylko jedz. To dla twojego dobra, to będzie cię chronić przez całą drogę.
Może faktycznie lepiej nie wiedzieć.
Monsieur la Lutta jest w Abomay prawdziwym człowiekiem - instytucją. Wszyscy go znają, pozdrawiają na ulicach, kłaniają się i okazują szacunek. Na co dzień Monsieur la Lutta czas swój spędza pod potężnym, rozłożystym mangowcem, co gęstym cieniem kryje niewielki placyk przed jego hotelem. Zajada owoce, popija herbatkę, konwersuje leniwie z przyjaciółmi. Lat liczy sobie 50, a może 60, i ma wydatny brzuszek. Chadza sobie niespiesznym krokiem w długiej, fioletowej lub brązowej sukni. Uśmiecha się szeroko i ma zawadiackie spojrzenie, a gdy mówi często chrząka lub mruczy sam do siebie pod nosem.
Monsieur la Lutta jest najlepszym po Abomayu przewodnikiem, sypie datami jak z rękawa, zna zawiłe dzieje każdego w mieście zakamarka, a i opowiada jak prawdziwy bard, jak rasowy gawędziarz, że aż uszu nie można oderwać. To on oprowadzał mnie po królewskich pałacach, to z nim siedziałam w cieniu dahomejskiego drzewa, razem zajadaliśmy się waniliowymi lodami plecy opierając o jedną ze ścian pałacu Glele, razem mknęliśmy na zdezelowanym motocyklu po ulicach miasta. A gdy w szukałam brakującego emblematu na jednym z odwiedzanych pałaców, Monsieur la Lutta biegał po dziedzińcu i łapał koniki polne... z pewnością by zrobić z nich użytek przy kolejnej, wieczornej ceremonii voodoo. Bo Monsieur la Lutta to historia Afryki, jej folklor i leniwa codzienność zamknięte w jednej osobie.
laLutta.jpg
Monsieur La Lutta i jego goście (od lewej Brenda Rodriguez z Meksyku, Benjamin z USA, ja i Marketa z Czech)/ zdj. Brenda Rodriguez

Wysłane przez aidni 12:19 Kategoria Benin Komentarze (1)

Benin - czesc 3 - Dahomej

sunny 35 °C

Krol nigdy nie spluwal na ziemie. Ksiezniczka najwyzszego rodu, ubrana w odswietny stroj, nie opuszczala go na krok w rekach niosac krolewska spluwaczke, ktorej zawartosc co wieczor zakopywala po odprawieniu odpowiedznich rytualow.Krol nigdy ziemi nie mogl dotknac. Kiedy sie myl zakladal drewniane sandaly na grubej podeszwie i siadal na wysokim taborecie. Krol w ogole rzadko stapal po ziemi, nawet najmniejsze odleglosci pokonywal niesiony w bogato zdobione zlotycm haftem lektyce. Ziemia byla krola niegodna.
Na zupelnie dzis opustoszalych, rozleglych dziedzincach krolewskich palacow, goracy wiatr unosi w powietrze tumany kurzu. Szumia rozlozyste mangowce, spiewaja cicho ptaki. Zza wysokiego muru niesmialo zagladaja pomruki i halasy miasta. Zycie wyprowadzilo sie z krolewskich komnat, dziedzincow i komnat, nikt juz dzis nie sklada holdu krolowi wielkiego Dahomeju. A bylo to przeciez jedno z najpotezniejszych mocartsw, jakie widziala w swych dziejach Afryka. Oto jego fascynujaca historia.

Wszystko zaczelo sie w 1645 roku. Gleboko w sercu dzisiejszego Beninu, tam gdzie nie widac juz oceanu, ani nie slychac szumu jego poteznych fal, tam gdzie roslinosc juz nie tak bujna, a powietrze na wior wysycha w palacym sloncu, tam wlasnie w sile roslo miasto. Polozone bylo strategicznie, bo na skrzyzowaniu handlowych szlakow. Na jego przepastne targi sciagaly wszystkie okoliczne ludy, wymieniajac miedzy soba towary z dalekich rubiezy Afryki, z poludnia i polnocy, z zachodu i wschodu. Lecz mimo tych wszystkich atutow miasto to nie mialo szczescia do wladcow i powoli tracilo na znaczniu, targane nieustannie wasniami klanow, bez konca wpedzane w klopoty przez nieudolne rzady skloconych ze soba plemiennych szefow.
Az pewnego dnia do wladzy doszedl czlowiek pelen charyzmy i politycznego talentu, czlowiek o dalekich ambicjach i aspiracjach nie znajacych hamulcow. Szybko i twarda reka ukrocil klanowe wasnie i oglosil sie krolem. Natychmiast poszla w ruch wojenna machina. Dlugie lata trawaly podboje okolicznych ludow i plemion, ich ziem i bogactw, a to, co kiedys bylo tylko miatsem stalo sie stolica nowego krolestwa.
Krol widzac jak na jego oczach rosnie ono w sile, dostatek i nadyma sie potega jak balon, polecil stolice odgrodzic fosa tak wielka i gleboka, by miasto uczynic niemozliwym do zdobycia. Do pracy zaciagnieto ponad tysiac niewolnikow z obszarow dzisiejszego Togo i Nigru, a ci w pocie czola i nieustepliwym sloncu kopali dol od dlugosci 42km, szeroki na 15m, a gdzieniegdzie gleboki nawet na metrow 16. Prace trwaly tak dlugo, ze piesni, ktore owi nieszczesnicy, przemoca zaciagnieci do tej katorzniczej pracy,spiewali by dodac sobie otuchy, podchwycili zwykli mieszkancy miasta i do dzis nuca je sobie na co dzien, gdy w upale musza do jakiejs ciezkiej roboty sie zabierac.
A gdy fosa byla juz nareszcie gotowa, szczelnie wodnym pierscieniem otoczywszy stolice, te ochrzczono nowym imieniem: Abomej... Przyznac trzeba, ze imie to niezbyt wymyslne i poetyckie, bo w jezyku joruba oznacza po prostu "za wielka dziura".
Kiedy nadszedl rok 1685 i po czterdziestu latach panowania zmarl Huegbada, cale krolestwo pograzylo sie w dlugiej zalobie po utracie ojac, bo w koncu swe istnienie, bogactwo i potege zawdzieczalo wlasnie jemu. Gdy rzady przejal Akaba, najstarszy z synow wielkiego krola, ambicje mial tylko jedna: chwala jeszcze wieksza okryc sie niz ojciec, jeszcze wieksza zdobyc slawe, jeszcze wieksze zgromadzic bogactwo. Pradawnym afrykanskim zwyczajem, ktorego poczatkow prozno mozna szukac, udal sie do wyroczni. Nie przekroczywszy nawet progu, mlodziencza powodowny niecierpliwoscia, zawolal: - Wyrocznio! Powiedz mi co mam uczynic by mego ojca slawa przerosnac i panowac dluzej niz on?
Dlugo zastanawiala sie wyrocznia, dlugo czekac musial mlody krol na odpowiedz. Nerwowo uderzal palcami o stol, drapal sie po czole, a kto wie moze i paznokcie obgryzal, ale knabrna, mlodziencza swa nature nawert krol musi czaem umiec powstrzymac i wykazac sie cierpliwoscia.
Wreszcie wyrocznia orzekla: -Wielkoscia dorownasz ojcu i slawa, a twoje panowanie trwac bedzie dlugie lata, musisz jednak najpierw zabic Dana. W jego brzuchu zrobisz dziure, ktora wypelnisz mikstura ziol i roslin lesnych, ktore dla ciebie przygotuje. Nastepnie zakopiesz cialo tuz obok palacu. Jeslipostapisz tak jak mowie, wielkie twoje krolestwo.
Nie trzeba bylo mlodego wladcy dwa razy namawiac. Natychmiast wydal polecenie by zabic Dana, a jaego cialo zgodnie z zaleceniami wyroczni, z dziura w brzuchu i ziolowa mikstura, zakopano. W miejscu tym wyroslo drzewo, potezne i stare. Rosnie tu do dzis. W jego cieniu przysiadlam sobie wraz z moim przewodnikiem sluchajac opowiesci o zamierzchlych dziejach Beninu.
- Tu wlasnie, dokladnie w tym miejscu powstal Dahomej. Dahomej po prostu wyrosl z brzucha Dana. Bo nazwa ta oznacza w naszym jezyku nie mniej ni wiecej jak wlasnie dziure w brzuchu Dana i kropka. Pierwotnie wymawialo sie te nazwe jako Dan-ho-mej, ale z czasem uproszczono wymowe do dzisiejszego brzmienia.
A wiec i nazwa poteznego krolestwa rownie byla niewymyslna, co nazwa jego stolicy. Ale kim byl Dan?
- Dan byl wielkim czarownikiem, ktory mieszkal w palacu krola - tlumaczy mi cierpliwie moj przewodnik - Potezna byla jego moc, nieobliczalan byla jego sila. Sama swa obecnoscia oslabial mlodego monarche, a kto wie moze i czarami. Dzis nie sposob zgadnac, wystarczy jednak jesli powzie, ze przepowiednia wyroczni sprawdzila sie w kazdym calu. Akaba rzadzil 35 lat i rozbudowal imperium ojca. Od jego rzadow zaczyna sie zlota era Dahomeju.
IMG_3886_bis.jpg
drzewo, które wyroslo z brzucha Dana

Palac krola Glele ksztalt ma prosty tak jak wszystkie palace dahomejskich wladcow. Nie ma pstrokatych kolum, zlocen na klamkach poteznych drzwi, nie ma przepastnych sal audiencyjnych, ani wielkich portretow zawieszonych w ciezkich ramach na wysokich scianach. Dahomejski palac krolewski sklada sie z kilku dziedzincow zabudowanych prostymi, parterowymi domami, zbudowanymi na planie prostokata, a ich dach jest spadzisty i podparty rzedem rownie prostych kolumn. Wszystko to w kolorze czerwonej gliny niesmialo ozdobione jedynie krolewskim emblematem. Kazdy bowiem wladca Dahomeju mial swoj emblemat: lwa, rybe, weza... albo ananas na przyklad. Prostota ta nikogo jednak nie powinna zmylic. Nie kapiace bowiem ze scian zloto, ani potezne budowle swiadczyly o ptedze dahomejskich krolow, nie bogactwo widoczne na kazdym kroku wzbudzalo szacunek i postrach wsrod ich poddanych, ale to z czego owe budowle wzniesiono. Na wewnetrznym dziedzincu palacu krola Glele, w prywatnej czesci jego rezydencji, skromny okragly budynek, do ktorego wejsc mozna tylko uprzednio sie schylajac, by mimowolny oddac poklon niezyjacemu wladcy. Budyneczek jest naprawde niewielki i waskim, wewnetrznym korytarzem mozna go obejsc dookola i to niespiesznym krokiem w mniej niz minute. To swiatynia krola Glele, skromna forma, malutka w rozmiarze. Jesli jednak spojrzec na nia ze swiadomoscia, ze jej sciany przesiakniete sa krwia wojennych jencow, a ich kosci i czaszki posluzyly za ornamenty, ten maly niepozrony budyneczek rosnie w oczach. Inaczej takze patrzy sie na grobowiec 41 zon Glele, kiedy ma sie swiadomosc, ze po jego smieci zakopano je tam zywcem, chociaz taka ponoc byla ich wola.
Krwawe bylo krolestwo Dahomeju, zadne ludzkich ofiar, glodne zwyciestw i podbojow, apetyt mialo niujarzmiony i prawdziwie okrutny. Wojna zapisana byla w genach Dahomeju, wojna pulsowala w jego zylach nieustannie.
Wielki krol Ghezo, ojciec Glele i prawdziwy Cezar Dahomeju, tak zapomnial sie w swym wojennym zapale, tak glowe stracil dla miecza, tarczy i bitewnego zywiolu, ze dla jego imperialnych ambicji zabraklo w krolestwie zolnierzy. Ale nawet to nie moglo krola powstrzymac przed kontynuowaniem wojny. Do wojska wcielil kobiety, wcielil ich ponad 2000! Tak powstala armia dahomejskich amazonek. Nie znaly milosierdzia, nie znaly litosci, a mieczem poslugiwaly sie rownie zrecznie i skutecznie, co mezczyzni, a kto wie czy w okrucienstwie nawet ich nie przerastaly. Wszedzie bowiem, gdzie sie pojawialy sialy panike wsrod ludnosci, panike wzbudzalo samo nawet o nich wspomnienie. Amazonki nim wyruszyly na wojne skladaly krolowi obietnice ile glow wrogow przyniosa mu w darze, gdy boj dobiegnie konca, a gdyby brakowalo chocby jednej obiecanej glowy, wtedy pod topor kladly wlasna.
Wojna zylo krolestwo Dahomeju, wojna i wiecznym podbojem. Pierwszym z jego 41 praw, bylo prawo nieustajacej ekspansji i przetrzegali go wszyscy wladcy bez wyjatku.
A bylo to prawo ekspansji za wszelka cene, wobec ktorego ludzkie zycie niewielka mialo wartosc. Kto nieszczescie mial byc pojmanym do dahomejskiej niewoli wiedzial, ze predzej czy pozniej jego zycie zlozone zostanie w ofierze bogom, jego krwia przesiakna sciany krolewskich swiatyn i palacow, a jego kosci posluza za tychze scienne ornamanety.
Za szklana gablota muzeum w Abomej tron krola Ghezo oswietlony cieplym swiatlem, bogato rzezbiony w drewnie, wysadzany srebrnymi blaszkami stoi twardo i niewzruszenie na czterech czaszkach wrogow Dahomeju.
IMG_3889_bis.jpg
IMG_3908_bis.jpg
królewskie emblematy

Mkniemy na motorze przez zakurzone ulice miasta. Mijamy niezliczone stragany sprzedawcow glinianej ceramiki i taniej elektroniki z kraju srodka, mijamy niewielki targ warzywny, gdzie w kolorowych strojach przekupki ukladaja w zgrabne piramidki zolciutkie mango, mikrusie pomidorki i zupelnie malutkie ananasy. Skrzetnie przemkamy miedzy zdezelowanymi autami, ktore w calej zachodniej Afryce stanowia podstwae publicznego transportu oraz innymi pojazdami wszelakimi od wielkich, ponad miare zaladowanych towarami ciezarowek bo wozki zaprzegniete do osiolkow i krow. Bo zeby wszystkie dahomejskie palace odwiedzic trzeba sie troche najezdzic po praktycznie calym Abomeju, no wiec jedziemy.
Szumia nad glowami palmy i bananowce, pozdrawiaja nas bez wyjatku wszystkie minaje dzieci. Skrecamy z glownej drogi i polna sciezka docieramy do kolejnego juz palacu krola Glele (mial ich skubaniec kilka). Z lewej strony krolewska swiatynia voodoo, gdzie kiedys mieszkali nadworni wrozbici, wyrocznie i uzdrowiciele. Na scianach liczne emblematy wszystkich chyba krolow Dahomeju bez wyjatku.
- Przyjzyj sie im dobrze i powiedz mi co widzisz - zagaduje przewodnik.
Sledze wszystkie wzrokiem, w szegolach i detalach, by sie jako taka spostrzegawczoscioa wykazac.
- O tam jest jeden zupelnie zniszcony - wskazuje palcem - o tam obok emblematu Ghezo i Glele.
- Ano wlanie. To emblemat jedynego krola Dhaomeju, ktory pragnal skonczyc z okrutna praktyka skladania ludzkich ofiar. To emblemat jedynego krola, ktory chcial ukrocic okrucienstwo imperium. Ale okrucienstwo ii ludzka krew zbyt silnie zapisane byly w tradycji i tozsamosci Dahomeju. Podstepnie przygotowany zamach stanu pozbawil krola zycia, a jego emblemat nakazano skuc, zniszczyc, usunac z budynkow w calym mocarstwie. Krol mial zostac wymazany z pamieci i historii Dahomeju.
Przysiadamy w cieniu jednego z palacowych budynkow i zajadamy lody waniliowe z woreczka. Lody to byc moze zbyt duze slowo na zwykle mleko o psmaku wanilii zamrozone na kosc, ale pod upalnym sloncem Beninu sa wybornym przysmakiem. Chrupie lod miedzy zebami, ciagnie swa dahomejska opowiesc moj przewodnik.
IMG_3902_bis.jpg
królewskie świątynie voodoo

- Krol Glele mial 275 zon. Sam nie wiem jak z tyloma kobietami mogl sobie poradzic, ale takie liczby podaje nam historia. Pewnego dnia jedna z jego zon urodzila bliznieta. Jedno z nich gdy tylko otworzylo oczy powiedzialo do niej ludzkim jezykiem "Matko jestem dzickiem voodoo, przynosze wiadomosc dla krola od przodkow waszych w zaswiatch. Wielkie niebezpieczenstwo grozi krolestwu, nadchodzi wrog, ktory spali wasza stolice. Niech krol szykuje sie do wojny, niech wyczekuje wroga u bram swej stolicy jesli chce uniknac jej calkowitego zniszcenia."
Czym predzej wyslano wiec poslanca do krola, by mu te wiadomosc przekazal. Skrzywil sie jednak z niedowierzaniem calej tej historii monarcha i nakazal niemowleta wyniesc za miasto i zostawic je tam na pastwe losu i pewna smierc. Wsrod plemienia Joruba bowiem przyjscie na swiat blizniat traktowane jest jako zly omen i wrozba jak najgorsza. Zgodnie z krolewskim rozkazem niemowleta wyniesiono za miasto i pozostawiono. Pierwsze z nich szybko umarlo od slonecznego goraca, ale niemowle voodoo okrutny podnioslo krzyk i wolanie w ludzkim jezyku. Doniesli o tym krolowi pasterze i nomadzi, ale i wtedy krol nie posluchal. Niemowle umarlo i wszyscy zapomnieli o calym zajsciu, az do dnia gdy miasto otoczyla szczelnie wroga armia. Bronili sie dahomejczycy, ale zaatakowani znienacka i do wojny nialezycie nie bedac przygotowani, ulegli w koncu naporowi wroga. Plomienie pozarly abomej, ogien dlugo tlil sie w zgliszczach krolewskich palacow. Ogromne bogactwa zabral ze soba wrog jako wojenny lup. Krol w szale rozpaczy rwal wlosy z glowy z porazka swa nie mogac sie pogodzic. Wtedy przypomnial sobie o niemowleciu i o tym jak jego slowa zlekcewazyl i na jak okrutny skazal go los. Udal sie czym predzej do wyroczni, ta zas nakazala niemowle odnalezc, godnie pochowac, a w miejscu jego pochowku wzniesc swiatynie, by przeblagac gniew przodkow. Misja zakonczyla sie powodzeniem i nigdy podobna kleska nie spadla juz na Abomej.
Nie tylko zamilowanie do konca niemajacych podbojow stanowilo bowiem o tozsamosci Dahomeju. Nie byloby tego wielkiego imperium gdy nie voodoo. Ilez to razy o losach krolestwa decydowaly przepowiednie wyroczni, ilez to zlozono dla jego powodzenia ofiar, ilez odprawiono rytualow, nikt nie zdolalby zliczyc. Voodoo ratowalo krolestwo, gdy to wpadalo w tarapaty wskutek opieszalosci wladcow, a czasem ratowalo takze i samych wladcow. Zdarzalo sie bowiem, ze ci umiar tracac, bez opamietania oddajac sie okrucienstwu, sciagali na siebie cala mase nieszczesc. I tak krol Ghezo na przyklad, zon majac grubo ponad 200, zapragnal znow brac sie do zeniaczki. Mloda i piekna wybral sobie narzeczona, ale jego pierwsze dwie zony, w obawie takiej konkurencji knuc zacely i zle na nia rzucac uroki, tarwione zawiscia i zazdroscia, ale moze takze i wielka do krola miloscia. Gdy ten jednak dowiedzial sie o tych podstwepnych swych zon knowaniach wpadl w szal i wszelki rezon tracac, nakazal dol w ziemi wykopac i zywcem je obie pochowac, co gorsza w pozycji stojajcej, rzecz w voodoo niedopuszczalna. Rozkaz rozkazem i wykonac go nalezy natychmiast. Okrutnie uslmiercone zony nie opuscily jednak wladcy, odwiedzaly go codziennie w nocy, szeptaly mu do ucha cieple slowka, glaskaly po glowie, dotykaly go namietnie. A gdy krol juz prawie staczal sie w otchlan obledu, wtedy znow na ratunek wezwano wyrocznie. Ta pomstowala na tak okrutny mord na obu zonach popelniony. Odprawiono steki rytualow, wiele poswiecono krow i bykow, by bogow przeblagac. Obie zony zostaly nalezycie pochowane, a ich swiatynie do dzis stoja w samym sercu Abomeju.
Szumia mangowce na krolewskich dziedzincach, wieje wiatr i spiewaja ptaki, snuje sie dahomejska opowiesc jak babie polskie lato i delikatnie rozplywa sie w goracym powietrzu.
Wladcy napelniali skarbce europejskim zlotem udzial biorac czynny w handlu niewolnikami, trawaly niepohamowane dalsze podboje. Trwalby i zapewne Dahomej gdyby nie Francuzi, ktorzy dotarli tu u schylku XIXw. Widzac okrutne praktyki wladcow i moznych zakasali rekawy i pelni niespozytej energii i zapalu zabrali sie do "cywilizowania barbarzynskiego ludu". Gdy dotarli do bram Abomej, na ich spotkanie wyszedl sam wielki krol. Lewa reke uniosl wysoko i dlon wyprostowal jakby wierzyl, ze samym tym gestem jest w stanie powstrzymac kolonialny napor. - Nikt nie odwazy sie przekroczyc bram tego miasta, by przejac nad nim panowanie, nad nim i nad calym krolestwem - powiedzial Behanzin wpatrzonym w niego ze zdziwieniem Francuzom. Dlugo trawly walki i sciganie Behanzina po calym Dahomeju. Gdy go wreszcie schwytano, wraz z dzisiecioma osobami, ktore sam mog sobie wybrac, zeslano go na przymusowa imigracje. Behanzin nigdy jednak Francuzom sie nie poddal, ani oficjalnie nie poddal im swojego krolestwa. Gotowy do dalekiej do Algierii, w ostatnim swym przemowieniu rzekl do narodu "Prawdziwym zwyciezca jest ten, kto chocby i w calkowitym osamotnieniu trwa w walce we wlasnym sercu". Behanzin zmarl w 1907 roku w niewielkiej miejscowosci Blida, na polnocy Algierii, gdzie dziwnym zbiegiem okolicznosci mieszkalam i ja 79 lat pozniej.
- Widzisz ten znak voodoo - moj przewodnik pokazuje mi symboliczny malunek na scianie swiatyni w palacu krola Glele. Pod palmowym drzewem lezy kokosowy orzech, czyjas po niego siega reka.
- To symbol. Owoce ktore spadly z drzewa sa zawsze bardziej dojrzale niz te ktore ciagle rosna na nim. Badz cierpliwy i ucz sie czekac.
IMG_3898_bis.jpg
król Behanzin

Wysłane przez aidni 08:46 Kategoria Benin Komentarze (0)

Benin - czesc 2 - Ostania droga

sunny 35 °C

OSTATNIA DROGA
Mozna przejechac ja wygodnie samochodem terenowym, mozna na motorze jako pasazer, a jesli budzet scisniety mozna nawet na rowerze, a pewnie i na wozku ciagnietym przez osiolka jesli dobrze popytac po okolicznych wsiach. Oni jednak te ostatnie 8 km z Ouidah do portu u wybrzeza Atlantyku przeszli na wlasnych nogach, zakuci w kajdany, poganiani przez swych oprawcow uderzeniami batow. Ide i ja, choc slonce zywcem pali skore, ide choc strasza ze niebezpiecznie, ze bandziory poluja na turystow. Oni te droge przeszli, przejsc musze i ja, w mym malym, osobistym, najzupelniej prywatnym i milczcacym holdzie dla tych tysiecy, milionow ludzi wyrwanych Afryce i rzuconych za ocean na pastwe niewolniczego losu.
Ciagnie sie piaszczysta droga wsrod gestej roslinnosci, wsrod wysokich, smuklych palm kokosowych. Po lewej tablica upamietniajaca miejsce, gdzie kiedys roslo drzewo zapomnienia. Prowadzeni na swa ostatnia droge niewolnicy, obchodzili je siedmiokrotnie, by zapomniec o ziemi, na ktorej dorastali, o bliskich wsrod ktorych zyli, o kluturze, ktora byla ich matka. Zapomnienie bylo jedyna osloda niewolniczego losu.
Wiatr wzmaga sie z kazdym kilometrem, w powietrzu czuc juz zapach wielkiej wody. Blisko, coraz blizej do konca Afryki.
O czym mysleli, co czuli na tej drodze w nieznane? A moze juz nie pamietali, moze magiczne drzewo faktycznie mialo te moc i odbieralo pamiec o przeszlosci? Nie odbieralo. W muzeum histortycznym w Ouidah, ktore miesci sie w bylym portugalskim forcie, nieliczne zachowane dokumenty i pamiatki przypominaja o okrutnym losie milonow Afrykanczykow wywiezionych do Ameryki Poludniowej przez Portugalczykow. "Jesli jeszcze nie zdazyli popelnic samobojstwa na ladzie - zapisal w swym notatniku naoczny swiadek epoki - robili to w szalupach z brzegu wiozacych ich na potezne portugalskie zaglowce. Metody zas stosowali okrutne, gdzie polykanie wlasnego jezyka, czy jedzenie ziemi zaliczyc nalezy do najpowszechniejszych." Ludzie, ktorzy cale swe zycie spedzili w malych, plemiennych wioskach gdzies w sercu afrykanskiej dzungli lub buszu, trzesli sie ze strachu na widok oceanu, poteznych okretow, bali sie po prostu, ze zostana przez te wielkie, zaglowe olbrzymy zjedzeni.
Na jednej z rycin zawieszonych na scianie muzeum korowod niewolnikow wyrysowany reka portugalskiego oprawcy. W oczy rzucaja sie malpie rysy twarzy, ktore ndano prowadzonym na lancuchach Murzynom. Patrzcie! - zdaje sie wolac rycina - Toz to malpy! Nad czym sie wiec litowac?!
Tuz obok plan zaladunku statku wzraz z wyraznymi instrukcjami. Czarnych nalezy umiescic wg rozrysowanego wzoru, bo tylko wtedy zmiesci sie ich jak najwieksza ilosc na powierzchni dolnego pokladu. Czlowiek przy czlowieku, ramie w ramie, scisnieci, zgnieceni, upchnieci jak przedmoty w zbyt malej piwnicy. A przeciez z Beninu do Brazylii droga byla daleka... Wielu z nich nie dotrwalo do konca. Chorych, konajacych i umarlych wyrzucano po prostu za burte, jak niepotrzebny balast. Czlowieczenstwo siegnelo dna.
Slychac juz szum fal, majaczy na horyzoncie blekitny ocean. Na zlotym piasku plazy stoi "Brama Bez Powrotu" upamietniajaca wszystkie corki i synow Afryki, wydartych jej przemoca, ktorym nigdy nie bylo dane powrocic w ojczyste strony.
Brama przypomina luk triumfalny i jest pomnikiem postawionym niedawno przy pomocy finansowej UNESCO. Po obu jej bokach wysokie postaci niewolnikow odlane w brazie i zakute w kubistyczne ksztalty. Na scianach plaskorzezby kobiet i mezczyzn bez twarzy, w kolorze czerwonej gliny, zupelnie jak afrykanska ziemia. Po drugiej stronie, gdzie przed oczami mieni sie w sloncu juz tylko bezkresny ocean, dwie postaci voodoo stoja zwrocone twarza ku linii horyzontu, jakby wciaz odprowadzaly swych wiernych na ich ostatniej drodze.
IMG_3808_bis.jpg
brama Bez Powrotu
IMG_3811_bis.jpg
postać voodoo patrząca na ocean

Wysłane przez aidni 07:16 Kategoria Benin Komentarze (0)

Benin - czesc 1 - Ouidah

sunny 35 °C

TAJEMNICA

Bylo ich czterech. Cztery duchy powracajacych na ziemie umarlych zaklete w oblednym tancu. Ubrani w intensywnie czerwone, ciezkie szaty, twarze zakryli szczelnie. Jako pierwszy pojawil sie Ade. Mial na sobie dluga peleryne w ksztalcie kola, zdobna haftem przedstawiajacym zwierzeta ze swietego lasu. Potezny huk tamtamow wprawial w wibracje powietrze i ziemie, a Ade tanczyl z taka zawzietoscia i energia, ze w ruch kolisty wprawial swoja peleryne. Ta zas rozwijala sie w powietrzu i wirowala wokol jego szyi.
Wtem zmienil sie rytm tam-tamow i posrod tlumu pojawil sie Taman purpurowa niemalze nakryty szata. Na plecach, tym samym materialem ozdobiony i przymocowany do swej sukni, mial kawalek drewna, a na nim takze drewniane popiersie kobiety. Gdy tylko nachylal sie ta milczaco spogladala na zebranych. Taman w lewej rece trzymal miecz, a dokladniej zelazna jego imitacje. Tanczac wymachiwal nim bez pamieci, a jesli kogo wypatrzyl sobie wsrod tlumu, ten szybko z kieszeni wydobywal kilka monet, by gniew Tamana zalagodzic i oddalic od siebie niebezpieczenstwo jakiegos nieobliczalnegop ciosu.
Gestenieje atmosfera, gestnieje tlum. Pot porteznymi kroplami splywa z czola wybijajacych rytm bebniarzy. Wzbijajac w powietrze prawdziwe tumany kurzu, pojawia sie Atika, w ciezkiej zdobnej szacie, trzymajac w reku kawalek drewna przypominajacy niewielka deseczke. Podobnie jak Taman swym mieczem wygraza nim na lewo i prawo - i juz brzecza glosno i obficie monety w jego reku. Jako ostatni, wijac sie jak waz w oblednym rytmie tam-tamow, pojawia sie Agbano i choc w rece nie ma ani miecza, ani kija najawiekszy postrach wzbudza wsrod zgromadzonych. Wedlug powszechnego wierzenia, kogo bowiem nawet lekko dotknie rabkiem swej ciezkiej szaty, ten na swej drodze spotka szybka i niechybna smierc.
A rzecz dzieje sie w Ouidah, w pierwszym miescie w Beninie, w ktorym sie zatrzymalam, w pierwszy moj beninski wieczor, po prostu, zwyczajnie na ulicy. Ceremonia voodoo, przy ktorej asystuje odprawiana jest dla zmarlej niedawno kobiety, aby oczyscic droge jej duszy. W niezwyklych przebraniach tancza mezczyzni z jej rodziny, ale tak naprawde, w oczach zgromadzonych, sa to duchy umarlych, ktore wstapily w ich ludzkie ciala. Duchy to zle i agresywne, wiec z kazda minuta robi sie coraz grozniej, milknie nawet wesoly chichot kobiet, ktorych tancerze voodoo nie atakuja. Bo choc kazdy z nich ma swojego przewodnika, ktory kijem ogradza mu droge do uczestniczacych w ceremonii ludzi, to duchy robia wszystko by ich skrzetnie wyminac i dopasc jakas ofiare wsrod licznych gapiow.
W pewnym momencie moj przewodnik chwyta mnie za reke - Chodz, musimy uciekac, bo za chwile bedzie naprawde niebezpiecznie.
Biegniemy wsrod tlumu niesionego panika. Biegna za nami duchy, co w ludzkie wstapily ciala i przedziwne odzialy przebrania. Biegna zawziecie, agresywnie i szybko, a jesli kto zamarudzi po drodze nie maja litosci. W waskiej uliczce, tlum przeciska sie i napiera, nikt nie chce dostac w glowe zelaznym mieczem, ani o smiercionosna otrzec sie suknie. Zepchnieci na jakies zabudowania z prawej strony nie mamy juz drogi dla naszej ucieczki. Nie mija chwila, jak wscieklym jakims transem niesiony, zjawia sie przy nas Atika przerazliwe wydajac z siebie krzyki. Nie mija chwila, a juz zamachnal sie swym kawalkiem drewna i choc przewodnik moj w poswieceniu oslanial mnie wlasnym cialem, dostalam w glowe mojego pierwszego voodoo kuksanca.
Potem bylo juz z gorki, tlum zdazyl sie rozpierzchnac, szczesliwie dotarlwszy do glownej ulicy. Wskoczylismy szybko na motor
i zostawilismy za soba daleko niebezpieczne przybierajaca ksztalty ceremonie i miotajace sie w szale duchy umarlych.
Tym razem nie mialam tyle szczescia co w Togoville. Nie spotkalam w Ouidah nikogo, kto na moj grad pytan moglby odpowiedziec cierpliwie i wnikliwie, przystepnie i obrazowo tak, jak to uczynil togolski ksiaze. Moj przewodnik, choc byc moze bronil mnie z poswieceniem, bardziej zainteresowany byl ozenkiem z Europejka niz zaspokojeniem mojej ciekawosci, a ta byla ogromna. Nie potrafil jej zaspokoic takze ksiaze Ouidah, ktory nim ceremonia zdazyla sie rozpoczac juz przemieszczal sie wsrod zebranych krokiem chwiejnym, alkoholowym.
Wiele pytan wciaz kolacze sie w mojej glowie, moze uda mi sie kiedys znalezc ich calkowite rozwiazanie. No bo niby dlaczego tanczace duchy nie tykaly kobiet, przynajmniej tych czarnych; dlaczego za ich laske trzeba bylo nieraz sowicie zaplacic; dlaczego tyle bylo w nich agresji i zlosci; dlaczego mimo tego tak wielu ludzi przyszlo przy tej ceremonii asystowac? Co oznaczaly symbole na ich ciezkich sukniach, co oznaczal wciaz zmieniajacy sie rytm tam-tamow? Czy w tym tancu tak oblednym i chaotycznym dla europejskiego obserwatora, zaklete jest jakies znaczenie, jakas opowiedziana historia, a moze uniwersalna jakas prawda?
Niezaspokojona ciekawosc jest jak pragnienie, co sciska gardlo, jak glod, co przewraca zoladek, jest jak potezna energia, ktora zmusza do wysilku, do nieustajacych poszukiwan. Nie ma w Afryce bibliotek pelnych ksiazek o afrykanskiej kulturze, wierzeniach i dziedzictwie. Wiedza od zasze przekazywana jest tutaj ustnie z ojca na syna i trzeba miec szczescie wielkie, by na jednego z obu trafic na swej drodze. Wiele jest afrykanskich znakow zapytania i wiele jest afrykanskich tajemnic, ktorych rozwiazania szukam daremnie. Ale moze tez i w tym tkwi urok Czarnego Ladu, gdzie nasz europejski glod calkowitego, natychmiastowego wyjasnienia wszelkich watpliwosci nigdy nie moze zostac zaspokojny, zazegnany i wyciszony. Afryke bowiem trzeba poznawac sercem, a nie rozumem, trzeba dac sie poniesc jej atmosferze, trzeba ja chlonac kazdym zmyslem, karmic sie nia i nie pytac nawet o wszystkie tej potrawy skladniki. Afryka jest tajemnica, ktora wymyka sie poznaniu, ktorej nie mozna rozlozyc na czynniki pierwsze, na drobiazg rozparcelowac i z kazdej strony obejrzec pod mikroskopem. Bo kiedy nawet i to sie uczyni, szybko utraci sie to, co Afryke tworzy. Tutaj tajemnice ludzie maja w sercach, tu tajemnica rosnie w ziemi i jak drzewo daje owoce, ktore zajada sie potem ze smakiem nie zastanawiajac sie nawet, co czyni je tak wysmienitymi.
Afrykanczycy to wielcy intelektualsci, ale intelektualisci leniwi - powiedzial mi ksiaze Togoville - Nigdy nie swej kultury nie spisali na papierze i najpewniej nigdy tego nie uczynia.
Ale moze to i lepiej, moze dzieki temu Afryka wciaz inspiruje i zachwyca, zakleta w pamieci starcow, na ustyach kobiet spiewajacych tradycyjne piesni w czasie pracy w polu, tam gdzie historia, mit i terazniejszosc splecione zostaly tajemnym wezlem. Bo dusza i serce Afryki jest tam, gdzie kierujac sie rozumem czlowiek nie dotrze nigdy, dusza i serce Afryki jest tajemnica.
IMG_3800_bis.jpg
IMG_3803_bis.jpg
ulice Ouidah

ps. zdjęć z ceromonii voodoo nie robiłam bo pozwolenie kosztowało fortunę, a ja nie lubię za zdjęcia płacić bo jakoś od razu odechciewa mi się jakichkolwiek pstryknięć

Wysłane przez aidni 06:37 Kategoria Benin Komentarze (0)

Togo - czesc 3 - Voodoo dla poczatkujacych

Moja trasa Togo : wjazd 25.03.09, wyjazd 30.03.09: Lome - Togoville - przejście graniczne Aneho

sunny 35 °C

VOODOO DLA POCZATKUJACYCH
Nazwa voo-doo w jezyku ewe jest zbitka dwoch slow: "voo" - uwalniac i "doo" - osade, wies. W znaczeniu jak najbardziej doslownym stanowi odniesienie do jednego z najstarszych rytualow zwiazanych z tym kultem, a mianowicie rytualu odprawianego przez przewodzacego wspolnocie krola, nim ta osiadla na wybranym terenie. Rytual ten mial na celu zapewnienie bezpieczenstwa przyszlej osadzie, oddalenia od niej najpowszechniejszych zagrozen: jadowitych wezy i pajakow, drapieznych, dzikich zwierzat polujacych pod oslona nocy. By tego dokonac krol przyszlej wsi zaopywal w jej centralnym miejscu ogon wilka - najgrozniejszego ze zwierzat lasu, oraz specjalna, pieczolowicie przygotowana miksture ziol i roslin lesnych. W miejscu tym powstawal kopczyk czczony od tej pory jako miejsc swiete przez wszystkich mieszkancow wsi.
Istnieje jednak, a moze przeze wszystkim, drugie znaczenie nazwy "voodoo", znaczenie przenosne, odzwierciedlajace mistyczny wymiar tego kultu, gdzie pojecie uwalaniania odnosi sie do pochodzacej od gwiazd iskry zycia, do czlowieczenstwa, do owej zyciodajnej energii, do tego nieba zamknietego w ludzkim ciele.
Voodoo nie ma poczatku ani konca, nie ma swojego Mojzesza jak judaizm, Chrystusa jak chrzescijanswto czy Mohameda jak islam. Korzenie voodoo gina w mrokach dziejow siegajac byc moze poczatkow ludzkosci. Voodoo jest jak liana, ktora wyrasta u stop drzewa by oplesc je nastepnie gesto w ciasnym uscisku, placzac sie i klebiac, nieprzeniknione tworzac zwoje, a gdy juz te uczyni odrywa sie od ziemi, tak ze poczatkow tych splotow nie mozna juz dojrzec.I tak jak rosnie ona dalej nieprzewanie, nigdy sie nie zatrzymujac, tak rozwija sie voodoo, nigdy nie pozostajac w miejscu.

Ye
Centralnym pojeciem voodoo jest ye - pochodzaca od gwiazd, zyciodajna energia przenikajaca kazdy byt. I tak voodoo jak i w buddyzmie, pulsuje zyciem wszystko, co istnieje. Nie tylko ludzie i zwierzeta, ale takze rosliny, przedmioty i kamienie, beton i plastik. Energia ye przenika bowiem wszystko i ozywia wszystko. Energie ye kazdy z nas ma w sobie, a voodoo jest nauka o tym jak te energie katalizowac.
Ye jest absolutna, doskonala, niezachwiana harmonia istnienia i zycia; voodoo zas wskazuje droge jak te harmonie odkryc w sobie, jak dostroic siebie do jej odbioru, podobnie jak dostraja sie radio by posluchac ulubionej muzyki.
Ye choc z istoty jest niewidzialna, przejawia sie w wymiarze fizycznym w czterech zywiolach: ogniu, wodzie, powietrzu i ziemi. Wyznawcy voodoo wierza, ze jedyna widzialna i w pelni namacalna emanacja ye jest para wodna, ktora powstaje wskutek polaczenia owych czterech zywiolow: ognia, podsycanego przez powietrze, ktory podgrzewa wode w glinianym (ziemia) naczyniu. Stad kuchnia w kazdym domu voodoo jest miejscem swietym.

Las
Swietym miejscem dla voodoo jest takze las. Poniewaz las jest ziemskim odzwierciedleniem porzadku gwiazd, od ktorych pochodzi ye. Poniewaz te zbyt sa odlegle od ziemi, czlowiek wszedl w las by zrozumiec i pojac rzadzace nim prawa. W lesie znajduje ie odpowiedz na wszystkie pytania, w lesie sa lekarstwa na wszelkie dolegliwosci, w lesie znalezc mozna rozwiazanie wszystkich problemow. Lasem rzadzi doskonala harmonia ye, a wszelkie nieszczescia i choroby trawiace czlowieka sa przejawem zaklocenia tej harmonii w nim samym. Jako dzieci gwiazd podlegamy ich odwiecznym prawom, ktorych znajomosc i stosowanie pozwala osiagnac wewntrzny spokoj, harmonie duszy i umyslu.
IMG_3097_bis.jpg
IMG_3099_bis.jpg
IMG_3101_bis.jpg
na targu fetyszy (zdj. z Akry/ Ghana)

Voodoo a moralnosc
Praw tych jedank nie mozna spisac tak jak uczynil to Mojzesz przekazujac swiatu 10 boskich przykazan. O ile bowiem chrzescijanie zadaja sobie pytanie "kim jestesmy?", o tyle kazdy wyznawca voodoo pytac bedzie "kim jestem?". Voodoo to bowiem istotnie kult bardzo zindywidualizowany, gdzie wszelkie rytualy i praktyki dobiera sie za kazdym razem indywidualnie dostosowujac je do danej osoby, konsultujac jej gwiazde, wyrocznie, wsluchujac sie w glos jej przodkow. I tak te sama chorobe leczy sie inaczej u kazdego czlowieka, inne rytualy ochronne sie odprawia, inne doradza sie rozwiazania zyciowych problemow. Bo w voodoo kazdy czlowiek jest niepowtarzalnym indywiduum i nie ma prawidel ani zasad, ktore mozna by stosowac wobec wszystkich.
Myli sie jdnak ten, kto wysnulby z tego daleko idacy wniosek, ze w voodoo nie ma pojecia moralnosci, pojecia dobra i zla. Bo choc w istocie pojecia te inne maja znaczenie i inaczej sa rozumiane niz w chrzescijanstwie, to jednak istniejea, a rola ich jest wrecz fundamentalna.
Zlem w voodoo jest wszystko, kazdy postepek, kazda mysl i slowo, ktore burza harmonie ye. Kto umyslnie wyrzadza krzywde drugiemu czlowiekowi - burzy harmonie ye, kto sieje niezgode - burzy harmonie ye. A jako ze ye jest energia zycia odbieranie go innym ludziom traktowane jest jako najpowazniejsze wykroczenie wobec ye. Nawet zabijanie zwierzat dla pozywienia odbywa sie wedlug scisle okreslonych zasad i norm. Podobnie jak w chrzescijanstwie aborcja traktowana jest jako wielkie zlo, wciagajace kobiete, ktora sie jej dopusci, w otchlan obledu. Bo choc nie ma w voodoo pojecia Sadu Ostatecznego, kazda proba zburzenia odwiecznej harmonii ye konczy sie niechybnie jakims nieszczesciem nieuchronnym, ktore spada na winowajce. Wyznawcy voodoo wierza bowiem w karme (zwana w voodoo "dziotto") i rozumieja to pojecie dokladnie tak samo jak buddysci. Kazdy wiec postepek musi miec swoje odbicie, swoje konsekwencje tak jak kamien rzucony w ton jeziora maci jego spokojna wode.
Podobnie jak buddysci, wyznawcy voodoo wierza takze w reinkarnacje.
Przodkowie powracaja
Istnienie nie jest jednak w ich rozumieniu cierpieniem, konieczna droga do oswiecenia i finanlnego wyzwolenia z ciagu wcielen. Przeciwnie, zycie jest darem i wielkim szczesciem. Zas ponownego powrotu na ziemie wielkich medrcow oczekuje sie utesknieniem i niecierpliwoscia, dla samych zas medrcow powrot do swiata zywych jest niemalze obowiazkiem. Stad wierzenie chrzescijan w powrot ba ziemie Jezusa Chrystusa wyznawcy voodoo uznaja za najzupelniej uzasadnione i oczywiste.
Z wiara w reinkarnacje wiaze sie nierozerwalnie i calkowicie logicznie kult przodkow, ktorzy lacza swiat ludzi z ye. Przodkowie przemawiaja do zywych glosem wyroczni, przodkow konsultuje sie za pomoca pradawnej sztuki wrozenia z przypominajacych rozaniec kamykow polaczonych sznurkiem. A poniewaz powracaja oni na ziemie i ozywaja ponownie w ludzkich cialach, narodzenie kazdego dziecka jest dla wyznawcow voodoo zawsze wielkim, radosnym wydarzeniem, jest obietnica. Kazdy nowy czlowiek przynosi bowiem ze soba na swiat energie wszystkich swoich potencjalnych, dobrych uczynkow. Stad niezrozumienie jest w voodoo zupelne dla motywow kierujacych kobietami Zachodu w podejmowaniu decyzji o aborcji, nawet jesli dzieki osiagnieciom wspolczesnej mledycyny wiedza one z ogromnym wyprzedzeniem o tym, czy dziecko urodzi sie zdrowe czy tez nie. - Coz z tego?! - zapyta wyznawca voodoo - Czy wolno nam decydowac o zyciu i smierci? Czy wolno nam ingerowac w wole ye, ktora pragnie ozywic chocby i to niepelnosprawne dziecko? Czy wolno nam zabic iskre zycia, ktora juz sie w nim tli?
Kiedy na swiat przychodzi dziecko dotkniete mongolizmem, w rodzinie voodoo nikt nie wpada w rozpacz, nikt nie zalamuje rak. Mistrz voodoo po konsultacji wyroczni badz odprawia rytual, ktory jesli tylko taka bedzie wola przodkow, sprawi, ze dziecko umrze smiercia naturalna w ciagu 3 miesiecy, badz zaleca rodzicom wychowywanie go az wypelni sie jego droga na ziemi, co zwykle przynosi calej rodzinie wielka pomyslnosc i szczescie.

Bog
Wbrew temu, co przyjelo sie powszechnie sadzic, voodoo nie jest kultem politeistycznym, mnozacym bozkow bez potrzeby, nakazujacym czesc oddawac przedmiotom - fetyszom. W jezyku ewe Boga przyjelo sie nazywac Mau i to zarowno wsrod chrzescijan jak i wyznawcow voodoo. Wieloznacznosc slow stanawiaca trzon semantyki jezyka ewe pozwolila na ten niezwykly zabieg. Bo Mau w jezyku ewe oznacza to, co nieprzekraczalne i nieskonczone. W tym sensie wyznawcy voodoo wierza w jedynego Boga, choc pojmuja go inaczej niz chrzescijanie. Kult przodkow i dobrych duchow, oddawanie im czci ten sam ma zas charakter, co kult swietych i aniolow w chrzescijanstwie. Przodkowie bowiem i duchy sa lacznikiem miedzy ludzmi, a tym co nieprzekraczalne i wymykajace sie wszelkiemu ludzkiemu poznaniu, tak ja sa nimi chrzescijanscy swieci, ktorzy posrednicza w kontaktach ludzi z Bogiem.
A zaklecia, a rzucanie na innych urokow, co z tym wszystkim? - powiecie.
Wyobrazcie sobie, ze znalezliscie sie raptem w Pekinie, wokol Was zwarty tlum Chinczykow, a Wy jestescie w tym tlumie zupelnie sami. I nagle slyszycie jak ktos pozdrawia Was po polsku. Co zrobicie? Najpewniej odwrocicie sie natychmiast chcac dojrzec kto przemowil do Was w ojczystym jezyku. Tak samo jest z zakleciami, z uderzaniem w bebny, z tradycyjnym tancem. Wyznawcy voodoo wierza, ze jest to mowa gwiazd i gdy czlowiek posluguje sie ta mowa, gwiazdy odwracaja sie ku niemu zaskoczone, tak jak Wy na ulicach Pekinu, i lapczywie chwytaja kazde slowo i staraja sie dojrzec, kto do nich przemowil.
Voodoo jest nauka majaca w swej istocie sluzyc czlowiekowi, pokazywac mu droge do doskonalej harmonii ye. Jest to jednak wiedza potezna i wpadlwszy w niepowolane rece moze stac sie obosieczna bronia. Tak jak lekarstwo, ktote stosowane umiejetnie leczy i pomaga, przyjete jednak niewlasciwie potrafi zabic. Tak samo jest z voodoo, dlatego kazdy mistrz gleboko zastanowi sie sie nim powierzy komu jakas wielka moc, bedzie sie staral rozeznac czy proszacy o nia czlowiek jest wystarczajaco swiadomy tego, o co prosi, czy ma w sobie wystarczajaca madrosc i dojrzalosc.
Przy pierwszym podejsciu odprawi petenta z kwitkiem zatrzasnawszy mu drzwi przed nosem. Gdy ten ponownie przyjdzie nastepnego dnia z samego rana, bo wtedy ponoc umysl mistrza najbardziej jest przejrzysty, ten odpowie mu niedbale:
- Nie jestes gotow synu przyjac mocy, o ktora mnie prosisz. Odejdz i nie przychodz wiecej mnie niepokoic.
Gdy ten jednak powroci wieczorem ponowic swa prosbe, mistrz przyjmie go w swoim domu i powie:
- Synu czy wiesz, ze moc o ktora prosisz moze zabic. Jesli ci jej udziele, gdy podniesiesz kiedy reke na swoja zone lub dzieci, umra one natychmiast!
- Tym bardziej mistrzu prosze cie bys mi jej udzielil. W ten sposob nigdy nie podniose juz reki na moja zone i dzieci, swiadom bedac tego zagrozenia. Moc ta pomoze mi wiec nie tylko osiagnac zamierzony cel, ale takze stac sie lepszym czlowiekiem.
Wtedy mistrz udzieli mu mocy, o ktora prosil, widzac, ze czlowiek ten dojrzal do tego, by ja otrzymac, ze zyje on w harmonii ye, ze z mocy tej bedzie madrze korzystal. Moc ta nie zabije takze ani jego zony ani dzieci, nawet jesli ten podniesie na nie kiedy reke. Madry mistrz wie jednak, ze ow czlowiek i tak nigdy tego nie uczyni.
Bo voodoo nie jest tajemna wiedza o rzucaniu urokow i sciaganiu nieszczescia na innych, voodoo jest droga do harmonii.

Do Beninu
A nastepnego dnia mknelam juz motocyklem na granice z Beninem, droga wijajaca sie wsrod wspanialych baobabow, poteznych jak ogromne jakies kolumny podtrzymujace doskonale blekitna kopule nieba, w promieniach slonca blyszczalo jezioro Togo, rolnicy pracujacy w polu odrywali sie na chwile od pluga by mnie podrowic, usmiechem witali mnie mieszkancy mijanych, kolorowych wiosek, gorace slonce cieplym okrywalo plaszczem.
W moje urodziny Afryka otworzyla przede mna swoje serce, przytulila mnie mocno w matczynym uscisku. W moje urodziny przyszlam na swiat ponownie, otworzylam oczy jako corka Afryki.

Wysłane przez aidni 09:55 Kategoria Togo Komentarze (0)

Togo - czesc 2 - Togoville

sunny 35 °C

RZECZY DZIEJA SIE SAME
Opowiem Wam teraz jden z najwazniejszych mitow voodoo (czyt. wudu), jedna z jego najslynniejszych legend.
Dawno, dawno temu, lew - krol wszystkich zwierzat starego lasu przyszedl do wyroczni po rade. Na glowie mial zlota korone, w rece dzierzyl takze zlote berlo wysadzane kosztownymi kamieniami.
- Wyrocznio! - zawolal- Jestem krolem wszystkich zwierzat, a tymczasem one uciekaja ode mnie, opuszczaja moje krolestwo, ktore jest juz dzis prawie puste! Jak mam byc krolem jesli nie mam poddanych?
- Odloz swoje berlo, zdejmij z glowy zlota korone - odrzekla wyrocznia - Jesli chcesz byc prawdziwym krolem wejdz posrod swoich poddanych, poznaj ich i zyj wsrod nich, a przekonasz sie ze wkrotce twoje krolestwo pelne bedzie mieszkancow.
Tak tez uczynil lew, jako jedyny znak swej wladzy zachowujac tylko bujna grzywe, a przepowiednia wyroczni spelnila sie co do kropki i przecinka.

Kazde poznanie, kazde odkrycie, kazde glebokie doswiadczenie innosci trzeba zawsze zaczynac od wyrzeczenia sie uprzedzen, od ujarzmienia dumy i pychy, od odrzucenia stereotypow. Prawdziwie poznawac mozna tylko otwartym sercem i umyslem, szczera ciekawoscia swiata i skromnoscia.
- Czy jestes gotowa na poznanie voodoo? - zapytal mnie ksiaze Togoville gleboko patrzac mi w oczy, ze az ciarki poczulam na plecach.
- Jestem - odpowiedzialam zdecydowanie.

Malo ktory afrykanski kult obrosl taka iloscia stereotypow, falszywych interpretacji, nieslusznych klasyfikacji i uprzedzen, co wlasnie voodoo. Juz samo slowo kojarzy sie fatalnie: laleczki, w ktore wbija sie igly, by zadac cierpienie nielubianej osobie, suszone malpie oczy, kocie ogony i inne potwornosci, ktore sluza za fetysze, tysiace bozkow niezliczone, przerazajace rytualy, czarna magia, podejrzane mikstury... Oto z czym kojarzy sie nam zwykle voodoo! Moja wiedza o tym kulcie byla niewiele wieksza, az do dnia moich trzydziestych urodzin, kiedy w tajniki tego prastarego afrykanskiego kultu wprowadzal mnie ksiaze Togoville, malutkiego miasteczka nad brzegiem jeziora Togo.
IMG_3721_bis.jpg
Togoville

A jak to sie stalo, ze sue znalazlam na prywatnej audiencji u jego Wysokosci? Droga z Lome nie byla daleka. Stolica Togo to przyjemne miasto, dlatego spedzilam tam kilka leniwych dni, uzupelniajac bloga i walasajac sie po targu bajecznie kolorowym i rozleglym jak morze, zajadalam lokalne specjaly, walczylam z przywleczonym jeszcze z Ghany zapaleniem ucha. Ale wielkie halasliwe miasta to nie moja specjalnosc, wole male miasteczka i wioski, ktore moge szybko ogarnac, szybko zaprzyjaznic sie z ludzmi, podejrzec troche ich codziennego zycia.
I oto stoje juz u brzegu jeziora Togo, Togoville widzac na drugim brzegu. I pomyslec tylko, ze od jednego z najbardziej niezwyklych doswiadczen w calej mojej podrozy przez Afryke, dzielila mnie bariera pazernosci mlodego chlopaczka kierujacego lodzia przewozaca pasazerow przez jezioro. Przeprawa ta nie powinna wiecej kosztowac jak 100-150 frankow, tymczasem chce on ode mnie 10 000 (rownowartosc 20 USD). Targuje sie bez skutku osigajac niewiele nizsza cene. Biore plecak i oswiadczam, ze moja ostatnia cena to 200 frankow i jesli mu to nie pasuje to wracam na droge i jade dalej. Nie uszlam 10 metrow, kiedy przybiegl by mnie zawrocic. Na szczescie!
Przeprawa lodka, zwana tu pirrogue (czyt. pirog, a ktore to lodki ja sobie nazywam pierogami) trwa jakies 15 minut, sa to jednak dlugie minuty. Bo pierozek oczywiscie w afrykanskim, najlepszym stylu przeladowany. Oprocz dwudziestu lekko pasazerow z tobolkami przewozi jeszcze dwa motocykle. A ze wiatr jest nie na zarty to pierozkiem kolysze na wszystkie strony i co rusz woda niebezpiecznie zaglada za burte. Doplywamy jednak szczesliwie. Ludzie przejeci moim losem i ruszeni patriotycznym obowiazkiem obrony dobrego imienia Togo po podlym zachowaniu pieroznika, pomagaja mi znalezc tani noclego w miasteczku.
W ogrodzie rosnie ogromny, stary baobab i mangowce. Domki sa szeregowe, z lazienka, biezaca woda, skromne ale czyste i przytulne. Zazwyczaj sluza misjonarzom w podrozy, ale jako ze nie ma ich ostatnimi czasy zbyt wielu, zaczely sluzyc takze turystom. Spokoj, cisza i szeroki usmiech Yayo, kucharza katolickich ksiezy z pobliskiego sanktuarium, ktory opiekuje sie osrodkiem, a za chwile juz wspolne kibicowanie druzynie Togo w pilkarskiej potyczce z Kamerunem. Rzeczy dzieja sie same, jakby ktos z gory wszystko zaplanowal. Mam jakies nieodparte wrazenie, ze wszystko jakos tak nienaturalnie, nieprzypadkowo zgrabnie sie uklada jak doskonale dopasowane elementy ukladanki. Zaprzyjazniam sie z Yayo prawie natychmiast. On zas widzac zem chora i zasmarkana, rozpieszcza mnie europejska kuchnia, ktorej smaku juz prawie zapomnialam. W moje urodziny dostaje nawet torcik i mszalne wino! A gdy Yayo tylko dowiedzial sie, ze interesuje mnie voodoo i pierwotne wierzenia Afryki, zorganizowal mi spotkanie z ksieciem Togoville, wielkim mistrzem voodoo, kiedy stuknelo mi wlasnie 30 lat.

IMG_3749_bis.jpg
IMG_3752_bis.jpg
w Togoville

W MIESZKANIU KSIECIA TOGOVILLE
W mieszkaniu ksiecia Togoville jest male muzeum. I nie pomyle sie chyba zbytnio i nie popadne w przesade, gdy powiem, ze jest to bodaj najmniejsze muzeum na swiecie. Skromna kolekcja starych, pozolklych fotografii, tradycyjnych bebnow, jakichs kolorowych strojow, kilka starych ksiazek zajmuje jeden ciasny pokoik rozmiarow skromnych, rzedu 2x3m. Posrodku stolik i krzeselko, na ktorym siedzi ksiaze w czasie audiencji. Oczami wyobrazni widzicie juz pewnie szalonego jakiegos szamana z rozwichrzonym wlosem, tatuazem na twarzy, w koralikach, ozdobach i przedziwnych szatach, mowiacego egzotycznym jakims jezykiem zupelnie niezrozumialym i rzucajacego zakleciami na lewo i prawo az serce cale trwoga zdjete. Nic z tych rzeczy! Schowajcie stereotypy gleboko w kieszen, przegoncie z mysli uprzedzenia, ze jesli juz cos jest w Afryce jest tradycyjne i pierwotne to niechybnie byc musi takze zacofane, ciemne i podejrzane.
Ksiaze Togoville jest przystojnym mezczyzna okolo trzydziestki. Wita mnie ubrany w skromna, biala, afrykanska koszule z ozdobnym przy szyi haftem. Jest niezwykle goscinny jak przeogromna wiekszosc mieszkancow Afryki. Posluguje sie francuszczyzna elokwentna i pelna ogromnej elegancji, jak z ksiazek najlepszych francuskich pisarzy. Czeste czyni aluzje do filozofii Zachodu, by voodoo uczynic dla mnie bardziej przystepnym. Z pamieci cytuje Arystotelesa, Platona, Kartezjusza, porownuje voodoo do chrzescijanstwa, buddyzmu, islamu. Swa wiedza i inteligencja niejednego Europejczyka moglby wpedzic w kompleksy, chocby i takiego jak ja.
Otworzcie serca i umysly, zrzuccie zaslone od stuleci kultywowanych stereotypow i falszywych, niewiedza podyktowanych wyobrazen, a w tradycyjnych, afrykanskich wierzeniach odkryjecie uniwersalna, wielka madrosc.
IMG_3761_bis.jpg
Afryka jest piękna

Wysłane przez aidni 12:36 Kategoria Togo Komentarze (0)

(Wpisy 1 - 15 z 88) Strona [1] 2 3 4 5 6 » Następny