Travellerspoint Blogi z podróży

12 Dni w Burkina Faso - część 1

moja podróżnicza codzienność w Afryce

sunny 40 °C

12 DNI W BURKINA FASO - część 1

Znienacka z buszu wyrastają najpierw małe, parterowe domki, nieotynkowane, proste takie, a zaraz za nimi już coraz większe, piętrowe konstrukcje. Ciasno i tłoczno robi się na drodze, szarżują motocykle i motorynki, których tu wszędzie pełno jak szarańczy, rowery, zdezelowane, poobijane auta przeróżne oraz wózki z owocami ciągnięte z wysiłkiem przez zmęczone osiołki. Wystawiam głowę przez okno, podnoszę wysoko wzrok. W miarę jak zbliżamy się do centrum burkińskiej stolicy pną się ku niebu drzewa, którymi obsadzono aleje, pną się siedziby banków i firm. Wokół muzyka tysięcy klaksonów, typowy wielkomiejski harmider i gwar zawieszony w mięsistym upale. Jakaż to odmiana po buszu sięgającym horyzontu jak pustynia, po buszu ciągnącym się za oknem monotonnym krajobrazem od blisko czterech godzin.

Po niewygodach dnia wczorajszego, wciąż czując w żebrach łokieć sąsiada, pogniecione ciało wciąż lecząc po opasłej sąsiadce, pośladki mając sparzone skrzynią biegów, w mym życiu pojawiła się nagle i niespodziewanie Rakieta. A Rakieta to jest zupełnie inna jakość podróżowania po Burkinie, to jest pojazd nowoczesny, gdzie całe siedzenie ma się tylko dla siebie i nie trzeba go wcale dzielić z innym, a najczęściej innymi współpasażerami, gdzie rozsiąść się można wygodnie, bezczelnie zakładając nogę na nogę, plecy swobodnie opierając, mięciutko jak prawdziwy lord. Rakieta to jest, w porównaniu z buszową taksówką lub minibusem, pojazd wręcz przepastny, to jest wersal prawdziwy burkińskich dróg. A przejechać się autobusem kompanii transportowej „Rakieta” nie jest wcale drogo, przeciwnie cena jest zacna i bardzo przyzwoita, a w dodatku nie trzeba czekać aż się autobus zapełni, przepełni i zapcha by wyruszyć w drogę. To już jest rzadkość niesamowita, rzecz w Afryce niespotykana, to jest prawdziwy balsam dla umęczonego ciała i zszarpanych wiecznym czekaniem nerwów. Nie ma co siedzieć w Fada N'Gourma, nie ma co siedzieć w tej zapomnianej przez los mieścinie, gdzie poza prysznicem z bieżącą wodą i wykafelkowaną łazienką w hotelowym pokoju nie ma czym się zachwycać i czym oka cieszyć. Decyzja mogła być tylko jedna: jedziemy do Ouagadougou!
Co to za nazwa?! Na sam widok język staje dęba, nie wiadomo jak się za nią zabrać, od której strony ugryźć! Czytać należy "łagadugu", akcent położyć na przedostatniej sylabie i pewnie wypowiedzieć na jednym wydechu, ale nawet tubylcy się nie trudzą i na swoją stolicę mówią po prostu „łaga” i tak jest lepiej, tak jest wszystkim wygodniej.
IMG_4001_bis.jpg
Rondo ONZ w Ouagadougou

Nagle trach ! Ni stąd ni zowąd zatrzymujemy się pośrodku jakiejś ruchliwej, stołecznej ulicy, pasażerowie w pośpiechu opuszczają autobus, nie ociągając się wysiadamy z Benjaminem razem z nimi. Serca nasze i umysły już dawno murzyńskie, Afryką nasiąkłe, całkowicie skażone upalną powolnością. Dopiero, kiedy zdążyliśmy uzupełnić zapasy płynów, opić się schłodzonej wody, wypalić papierosa, najeść przeróżnych przekąsek, przychodzi nam do głowy myśl, że może by tak zapytać kierowcę, co się stało, dlaczego stoimy tak długo i nie jedziemy na dworzec. Okazuje się, że urwało nam zderzak auto jadące za nami. Czy nie zadziałały hamulce, czy też samochód ten nigdy nie był w nie wyposażony nie wiadomo, jednak tu w Afryce wszelkie, nawet najbardziej niedorzeczne dla europejskiego ucha, wyjaśnienia są jak najbardziej prawdopodobne. Zderzak boleśnie leży na ziemi, Rakieta wgnieciona. Kierowca namawia nas na wzięcie taksówki do centrum, tak będzie szybciej i pod każdym względem lepiej, nie będzie nawet drogo, bo sam zajmie się znalezieniem nam pojazdu i negocjacją ceny. Ponieważ nasza biała skóra mogła by niepotrzebnie rozbudzić pazerność potencjalnego taksówkarza, chowamy się w jednym z ulicznych kafetariatów, bo tak właśnie nazywają się w Burkina Faso kawiarnie - "cafetariat". W niczym nie przypominając naszych, zachodnich pierwowzorów, są najczęściej zwykłymi budkami z blachy falistej, gdzie można się napić rozpuszczalnej kawy lub herbaty, zjeść drobny posiłek, skromne jakieś śniadanie.
Wymalowany na zielono i poobijany z każdej strony samochód zjawia się prawie natychmiast, a gdy taksówkarz orientuje się, że mu się rozsiadło z tyłu dwóch białych pasażerów zamiast jednego czarnego, minę ma nietęgą, coś tam ciągle pod nosem mruczy i grymasi. Taksówki nigdy nie ma się w Burkinie tylko dla siebie. Taksówka oraz motor, podobnie zresztą jak bardzo nieliczne autobusy i minibusy, są elementami miejskiego transportu publicznego, funkcjonującego na zasadach zupełnie dowolnych i całkowicie spontanicznych. Nie ma żadnych rozkładów jazdy, żadnych z góry narzuconych tras przejazdu, żadnych wyznaczonych przystanków, żadnej w tym wszystkim myśli przewodniej, żadnego zorganizowania. A jednak nie widać by ktokolwiek miał kłopot z dotarciem na miejsce, jakoś to tak wszystko zgrabnie funkcjonuje, jakoś tak naturalnie dopasowuje się do rytmu miasta, współgra z jego energicznym pulsem.
Taksówka publiczna zbiera po drodze po prostu wszystkich, którzy jadą w tym samym kierunku zaczepnie klaksonując na potencjalnych klientów i już. No więc dalej ścisnąć się trzeba, stłoczyć, nasz niezadowolony kierowca musi przecież odrobić stratę jako że nie daliśmy się skroić.
Chociaż Ouagadougou to wielkie miasto to należy do tej skromnej liczby afrykańskich molochów, które da się z miejsca polubić. Ouagadougou jest po prostu sympatyczne, bez zbędnej pompy, modernizuje się powoli, bez pośpiechu. Nie jest tak ciężkie jak Kampala, ani tak stresująco europejskie jak Nairobi, ani też tak rozlazłe jak Akra. Ouagadougou jest swojskie i bardzo afrykańskie, nowoczesne ale z osiołkiem, z asfaltem ale tylko na głównych ulicach, z eleganckimi budynkami ale i z blaszanymi kafetariatami i straganami, które tu każdy może sobie postawić gdzie chce, nawet w bezpośrednim sąsiedztwie szklano-betonowej siedziby dużego banku.
Kierując się decydującym kryterium ceny, wybieramy z Benjaminem najtańszy hotel z przewodnika. Kto by pomyślał, że za tak skromne pieniądze trafić się może ogród i ławeczki, niezwykłe jakieś altanki i bujna zieloność wszędzie na hotelowym dziedzińcu, a do tego taki pokój ładny, a i urządzony ze smakiem, to już w Afryce prawdziwa rzadkość.
Na kolację rybka z ryżem od ulicznej kucharki za niecałego dolara, szum miasta wokół i księżyc w pełni nad głową. Przy zupełnie bezcennych, chłodzących podmuchach wentylatora, pod moskitierę zakrada się niepostrzeżenie sen głęboki jak studnia.
W Ouaga spędzamy kilka leniwych dni, dzielonych między kafejki internetowe i wałęsanie się po mieście, zupełnie bezcelowe i pozbawione logiki. Bo w Ouaga nie ma do zwiedzania nic, można się tylko wałęsać.
Oto wielkie rondo Narodów Zjednoczonych, aorta miasta! Ruch niesamowity, nieustający, pędzący przed siebie na oślep, drwiący sobie z przepisów, prawdziwy koncert klaksonów, prawdziwa ściana spalin. Wśród samochodów i pojazdów przeróżnych pojawia się nagle gęsty peleton, to uczniowie w beżowych mundurkach wracają ze szkoły na swoich rowerach. Zadzieram głowę wysoko, bo tuż obok rwie się ku niebu dziwaczny budynek banku, a za nim poczta. Na rondzie wielka kula ziemska, całkiem ładna i sympatyczna, w odróżnieniu od znakomitej większości afrykańskich monumentów, wcale nie kiczowata. Dłużej popatrzeć sobie i zdjęć porobić nie da się niestety, bo rondo to także epicentrum ulicznego natręctwa, turysty zamęczania, wpychania mu do rąk pocztówek, wisiorków, puzdrełek na biżuterię, breloczków i innych, nieznośnych souvenirów. Chce człowiek popatrzeć, a nie może, bo przed oczami zamiast tego, co chce zobaczyć ma koszulkę z kolorowym nadrukiem, flagę Burkiny czy inną jakąś, paskudną pamiątkę. Handlarze z ronda są przy tym wybitnie natrętni i zwartym człowieka otaczają tłumem. Mimo, że cierpliwość mam już prawdziwie afrykańską i nerwy nie do zdarcia, to zarzucam wszelką walkę i uciekam po prostu i najdosłowniej, ile tylko sił w nogach ciągnąc Benjamina za sobą.
A co to za dziwaczny budynek po drugiej stronie ulicy? Kanciaste arkady w betonowym klocu i śmieszne stożki na dachu udające tradycyjne, murzyńskie lepianki. Burkińska architektura stołeczna nie przestaje zaskakiwać. "Dom ludowy" głosi wielki napis u wejścia. No nie! Muszę to sfotografować. Wyciągam aparat, ustawiam przesłonę...
- Madame, za zdjęcia 500 franków od sztuki - wskakuje mi w kadr nieproszony jakiś młodzieniec.
- Jak to?! To przecież budynek!
- To nic, płacić trzeba i już, 500 franków.
- Ale to dom ludowy - zagaduje Benjamin - a my też jesteśmy z ludu, to także nasz dom. No więc jak tak płacić za własnego domu zdjęcia?
Argument nie do zbicia, wszyscy się śmieją radośnie. Pstryk i dziwactwo uwiecznione.
IMG_4022_bis.jpg
Dom ludowy i ja

W Afryce uśmiechem i żartem można załatwić wszystko! Można cenę lepszą utargować, można znacznie przyspieszyć graniczne formalności, można natychmiast ludzi na swą stronę przekabacić i całkowicie zjednać. Humor jest tu rzeczą bezcenną, bo Afrykańczycy uwielbiają się śmiać. Celna riposta, ironiczny jakiś żarcik rzucony mimowolnie, jakiś komentarz z humorem, albo zabawna historia ma tu moc prawdziwie nadprzyrodzoną. Na wszelką napastliwość, na każde uliczne natręctwo najlepiej reagować szerokim uśmiechem, z humorem. Kiedy w Ugandzie, zresztą nie tylko tam, dzieci zamęczały mnie swoimi prośbami o pieniądze lub długopis, albo prezent jakikolwiek najlepszym sposobem była wyliczanka:
- Nie mam kochanie długopisu, ani cukierków... nie mam też komórki i telewizora i dvd też nie mam, nie mam po prostu nic.
- A piłkę masz?
- Nie mam.
- A koszulkę masz?
- No dobra koszulkę mam, ale tylko taką brzydką strasznie, okropnie brudną z wielką dziurą w dodatku!
(tu rękoma demonstruję jaką wielką, a dzieci piszczą z radości i śmieją się jak szalone)
- A samochód masz?
- Nie mam.
- A ciężarówkę taką wielką!- przekrzykują się malcy naśladując mój gest z koszulkowej kwestii, wyraźnie ubawione już po pachy tą wyliczanką.
- Nie mam.
- A samolot masz?
- Mam, ale wam nie dam i już.
Eksplozja śmiechu, krzyki, piski, krzywe ząbki szczerzą się w radosnym uśmiechu na czarnych buziakach. Śmieją się także wesoło dorośli przyglądający się tej scenie, ktoś klepie po plecach i pozdrawia.
Innym razem, w Malawi wysiadałam z autobusu na zatłoczonym dworcu w miejscowości Mzuzu.
- Madame, madame taxi?! - tłoczą się koło mnie mężczyźni, szarpią za plecak, każdy chce mnie siłą zaciągnąć do swojej taksówki, której ja wcale brać nie chcę. Powiedzieć "nie" nie rozwiąże sprawy, dalej przejść nie dadzą, nie przestaną się przepychać, ciągnąć za rękę, próby podejmować by mój plecak porwać do swojego bagażnika. - Panowie- wołam z uśmiechem i klepiąc się po udach mówię: - Na nic wasze trudy bo oto moja taksówka! Nie muszę się targować, bo jest za darmo i zaniesie mnie zawsze tam gdzie chcę.
- Ha, ha - śmieją się taksówkarze - Ale taka taksówka strasznie jest wolna Madame! Taka taksówka jest po prostu do niczego!
- Może i wolna i niewygodna, ale za darmo zupełnie i mogę zaręczyć, że model to najlepszy i niezawodny.
Już wesoło, już się wszyscy cieszą i pokazują mnie palcem kolegom po fachu oblegającym innych podróżnych. Nikt już mnie nie męczy, droga wolna i jeszcze pozdrowienia i uściski ręki.
IMG_4014_bis.jpg
śpiący widz na filmowym seansie, fragment pomnika przed jednym z kin

Ale wróćmy do Ouagadougou. Ouagadougou to stolica afrykańskiej kinematografii. To tutaj odbywa się największy festiwal filmowy na całym Czarnym Lądzie, przyjeżdżają gwiazdy, wielcy reżyserowie i tłumy wielbicieli, ponoć o miejsce w hotelu na próżno można walczyć podobnie zresztą jest z biletami na filmowe seanse. Wielki świat, czerwone dywany, tysiące dziennikarzy, cała Afryka patrzy wtedy na Ouagadougou. Festiwal FESPACO to takie afrykańskie Cannes. Krążymy po kinach z nadzieją, że uda nam się znaleźć choćby jeden film z angielskimi napisami, aby także i Benjamin, który francuski zna bardzo słabo, miał przyjemność ze spotkania z afrykańskim wielkim ekranem. Na próżno jednak, musimy obejść się ze smakiem.
A nazajutrz mknę już motorynką po malijską wizę. Mym kierowcą jest hotelarz , który oburzony kosmicznymi cenami, przemnażanymi i rozbuchanymi do granic rozsądku przez pazernych moto-taksówkarzy, wszelki umiar tracących na widok mej białej skóry, zaoferował się podwieźć mnie do ambasady Mali za cenę paliwa. Motorynka, jak znakomita większość burkińskich pojazdów, rozpada się w czasie drogi na części. Najpierw spada łańcuch po środku ruchliwej ulicy, potem jakaś śrubka się gubi na zakręcie, to znów hamulec wysiada gdzieś w połowie drogi, w końcu motorynka w ogóle nie chce zapalić chociaż świeżo zatankowana. Ale takie przygody w Burkinie to rzecz codzienna, oczywista, całkowicie naturalna, przyjmowana z rozbrajającym uśmiechem, bezstresowo i na wesoło.
Na wizę w ambasadzie czekam niecałą godzinę, płacę 50 dolarów i wracam już piechotką, niespiesznie, powolnie chłonąc sobie stołeczną atmosferę.
Wieczorem zaś był koncert. Prawdziwy, afrykański, burkiński. Muzyka tradycyjna z nowoczesnym posmakiem. Zespół liczny, gromadny, wyposażony w nieznane mi instrumenty, tańcem zgrzewający zastygłą publikę. Zastygłą dlatego, że koncert odbywał się we francuskim instytucie kultury, więc widownia była mieszana, czarno-biała. Poziom spontaniczności za sprawą licznej Białych obecnością natychmiast spadł gwałtownie. Muzyka jednak nie zna takich barier, nie ogranicza ją kolor skóry, odmienność kultur, konwenansów i przyjętych norm zachowania. Nie trzeba czekać długo aż pękną lody i wszyscy razem zaczynają tańczyć, podśpiewywać sobie radosne melodie i uśmiechać się do siebie wzajemnie.
- Madame - zagaduje mnie ktoś w gibającym się tłumie - Mam piękne bransoletki i pudełeczka na biżuterię. Dam Madame dobrą cenę, bo już późno więc chcę jakoś towar upchnąć.
Nie ma litości! Nawet na koncercie, nawet w eleganckim, francuskim instytucie, zamęczać będą człowieka i nerwy szarpać.

Wysłane przez aidni 05:00 Kategoria Burkina Faso

Wyślij ten wpis.FacebookStumbleUpon

Spis treści

Bądź pierwsza(y) komentując ten wpis.

This blog requires you to be a logged in member of Travellerspoint to place comments.

Login