Malawi - czesc 3 TYLKO W AFRYCE
19.05.2009 34 °C
- Nie moze Madame wejsc bo jest slon !
- Jak to slon? Tak po prostu, na drodze na kemping?
- Tak. A podchodzic do slonia jest bardzo niebezpiecznie. –
Kreci glowa z przekonaniem pracownica parku narodowego Vwaza Marsh, ktora jeszcze 15 minut temu wyrwalam z glebokiego snu, ktory uciela sobie na lawce w kantorku straznikow parku. Bo to nie Ngorongoro, Serengheti czy inne Massai Mara, to Vwaza Marsh! Tu jestem dzis pierwszym gosciem i jak sie pozniej okazalo jedynym. Oplacilam wstep i nocleg na kempingu, stoje cala objuczona torbami z jedzeniem i woda, ktore taszcze ze soba by zoszczedzic troche grosza i co tu ukrywac ledwo zipie z goraca. A tu historia! Slon na drodze i wejsc nie moge. Wychylam sie, wygladam, szyje wyciagam i na palcach staje by chociaz kawalek tego slonia zobaczyc, ale nic nie widac.
- Slon jest w trawie, przy drodze i jak to slon nigdzie sie nie spieszy, wiec nie wiem kiedy bede mogla Madame zaprowadzic na kemping – oswiadcza z obezwladniajaca szczeroscia pracownica parku. Wybuchamy smiechem obie bo sytuacja jest trzeba przyznac nieco groteskowa. Ale przeciez mnie takze sie nigdzie nie spieszy wiec uzbrojona w cierpliwosc prawdziwie anielska, afrykanska wzrok utkwilam w sciezce w poblizu, ktorej buszuje gdzies slon.
Minelo moze jakies 15, gora 20 minut tego wyczekiwania pod brama parku i slonia wygladania, gdy gdzies z niedaleka slychac raptem meski glos. Jakas krotka wymiana zdan z pracownica parku i ruszamy. – Trzeba sie skradac i byc cicho – poucza mnie strazniczka. Latwiej powiedziec niz zrobic. No bo jak tu sie skradac z duzym plecakiem na plecach, malym z przodu i dwiema jakby na zlosc akurat teraz szeleszczacymi siatami z owocami i woda. Tuptam za moja przewodniczka wazac kazdy krok i cala jestem w emocjach. Czy to mozliwe?! Gdzies tu w poblizu jest najprawdziwszy w swiecie i calkowicie dziki, afrykanski slon!! Znow slychac glos mezczyzny, ktory jakies sygnaly wysyla mojej przewodniczce.
szarżujący słoń, zdj. z parku narodowego Liwonde (także w Malawi)
- Madame musimy teraz biec. Da Madame te siatki, pomoge.
No to biegniemy. Swiadomosc, ze moze mnie zaraz rozdeptac jak mrowke slon wielki jak autobus dodaje sil i plecaka juz nie czujac, ani zmeczenia czy goraca, biegne co sil w nogach. Szelest, tumult jakis w krzaku nieopodal. Jest! Widze go w odleglosci jakichs moze 15-20 metrow, jak sobie pysznie zielone listki podjada, zupelnie nie zwracajac uwagi na cokolowiek innego wokol, a tym bardziej na mnie.
Dobiegamy szczesliwie do jakichs zabudowan i za chwile wita mnie juz serdecznie zarzadca osrodka i kempingu. Ach! Jak ciezko poslugiwac sie tymi polskimi slowami, tymi „hotelami”, „osrodkami” czy „kempingami”, kiedy sa to slowa za duze zdecydowanie na to, co tutaj w Malawi do nich aspiruje. Bo tutaj wszystko jest mniejsze i skromniejsze, a za wielka nazwa zwykle kryje sie cos zupelnie niepozornego.
Po krotkiej naradzie zarzadcy ze strazniczka parku zapada decyzja, ze nie moge spac na kempingu bo ten oddalony jest od osrodka jakies 10 minut drogi, a jako ze jestem dzis jedynym w parku gosciem to nie bedzie mi tam samej wesolo. No zdecydowanie nie, tym bardziej ze juz slychac pomruki hipopotamow z pobliskiego jeziora Kazumi. Dostaje wiec pozwolenie by rozbic namiot przy jednym z domkow nalezacych do osrodka. Domek znajduje sie nad samym brzegiem jeziora i w stanie jest daleko juz posunietego rozkladu. Stoi na betonowym podwyzszeniu, by don nie zagladaly hipopotamy noca. Ja mam zas namiot rozlozyc na trawce zaraz obok. Trawka jednak bujna, bo pora deszczowa w pelni, ziemia troche podmokla, a moj namiot koloru ciemnozielonego, w nocy zupelnie niewidoczny. Skoro wpadaja na niego ludzie to i hipcio moze nie zauwazyc i zdeptac. Co to oznacza dla spiacego w srodku czlowieka nie ma chyba potrzeby wyjasniac. Krece wiec nosem i marudze troche, wiec dostaje pozwolenie na spanie w kuchni. No i znow slowo za duze! Bo kuchnia to tutaj zadaszony kawalek przestrzeni, takze na betonowym podwyzszeniu, gdzie znajduja sie dwa pameniska, pomieszczenie na naczynia, garnki i sztucce oraz stol z lawka. Ale czego trzeba mi wiecej! Jestem wniebowzieta. Rozpalam ognisko, gotuje sobie zupke knorra i herbatke na obiad. Szybki prysznic nim slonce zajdzie, wyjda hipopotamy z jeziora na nocny zer i nie bedzie sie jak do lazienek dostac. Zdecydowalam sie nie rozkladac namiotu skoro z samego rana przyjsc maja po mnie przewodnik i straznik parku, z ktorymi mam umowione juz piesze safari. Rozwine sobie tylko karimate i moskitiere jakos zawiesze. Siedze na betonowym schodku, skrobie pilnie podroznicze notatki i patrze sobie jak niebo robi sie coraz ciemniejsze.
hipopotamów jest w jez. Kazumi całe mnóstwo
Na ile mozna zaufac drugiemu czlowiekowi, skad wiedziec jakie ma intencje, czy mowi prawde, czy tez klamie w zywe oczy, jak rozpoznac czy probuje oszukac, czy tez szczerze pomoc. Jak sie w tym rozeznac, a jednoczesnie nikogo nie urazic, nie zranic przesadna podejrzliwoscia. Podrozujac samotnie, a w dodatku bedac kobieta musze zachowac czujnosc szczegolna, mam tego swiadomosc, ale jak tu wlasciwe proporcje wywazyc, by ze zwyklej czujnosci nie wpasc w paranoje, ktorej tak latwo stac sie mozna zakladnikiem. A przeciez caly urok podrozowania lezy w ludziach, ktorych na swej drodze spotykamy, w opowiesciach ktorymi sie z nami dziela, w ulamku ich zycia, ktorego stajemy sie czescia. Miotam sie z tymi myslami, bo od jakiejs pol godziny towarzyszy mi mezczyzna podajacy sie za nocnego wartownika parku. Zarzadca osrodka nie wspomnial jednak o zadnym wartowniku, a tym bardziej, ze ma przyjsc do mojego kuchennego obozowiska. Poza tym dziwnie jakos jest milczacy i nie wzbudza mojego zaufania. Znika gdzies ciagle na chwile i zaraz potem wraca, usmiecha sie jakos tak tajemniczo... Nie podoba mi sie i juz. W pewnym momencie mowi do mnie sciszonym glosem: -Chcesz zobaczyc slonia z bliska, to chodz. – Mimo podejrzen i nieufnosci ide, a sa to metry doslownie od mojej kuchni. I oto znow slon na mojej drodze! Zmierzch juz w pelni i na zdjecia za pozno, a celowanie lampa blyskowoa w slonia chyba nie jest najlepszym pomyslem. A slon jest naprawde blisko, jakies 5-6 metrow ode mnie. Podjada sobie liscie tylem do nas odwrocony. Nie potrafie napisac i nie umiem opowiedziec, co sie wtedy czuje, bo jest to prawdziwy koktail emocji. Strach i spontaniczna radosc, zachwyt i lek, podekscytowanie i zimny pot plynacy z czola, gdy slon sie odwraca i przyglada badawczo, a wszystko to zmieszane w jednym kielichu, w jednej krotkiej chwili. Ach! Nigdy nie sadzilam, ze te spotakania z dzika, afrykanska przyroda beda tak magiczne, ze bedzie w nich jakis taki czar nieuchwytny, co budzi w czlowieku jego dawno uspiona pierwotna tozsamosc, ktora sprawia ze jakos tak naturalnie i zupelnie podswiadomie czujemy sie czescia tego niezmiennego od tysiecy lat dzikiego swiata przyrody, czujemy swoje don przywiazanie i nasze z nim pokrewienstwo.
- Nie boj sie nic ci nie zrobie. Naprawde jestem nocnym wartownikiem w tym parku, chce ci tylko pomoc, prosze zaufaj mi – odzywa sie po chwili moj niechciany towarzysz. A wiec moja nieufnosc az tak jest widoczna! Mowa ciala jest jednak jezykiem najbardziej uniwersalnym, ktorego rozumienie dane jest chyba wszystkim ludziom bez wyjatku, a moze to moje pytania zbyt dociekliwe i podejrzliwoscia podszyte. Dosc, ze z miejsca robi mi sie okropnie glupio i gdyby nie gesta ciemnosc nocy caly swiat zobaczylby jakam czerwona ze wstydu jak burak. Trzeba przeciez dac ludziom szanse, trzeba im zaufac. Strach spuszczony ze smyczy jest grozniejszy niz najgorsza nawet naiwnosc i latwowiernosc.
Zeby jakos swe winy odkupic robie mala kolacje skaladajaca sie z herbaty, mango i chleba z margaryna. Szczgolnie tym ostatnim Dickinson zajada sie ochoczo. Chleb (w Afryce wschodniej dostepny jest tylko w postaci pszennej, tostowej) jest tu drogi (ok. 1.5 dolara) i jak wszelka zreszta zywnosc przetworzona uchodzi za rarytas. Ja zas wybieram mango, to moj najwiekszy afrykanski rarytas.
Kiedy tylko pada bariera mojej podejrzliwosci i mur nieufnosci Dickinson okazuje sie jednym z najsympatyczniejszych Malawijczykow, jakich spotkalam. Rozmawiamy, smiejemy sie nie czujac zupelnie jak czas plynie. A kiedy godzina robi sie juz mocno pozna, Dickinson cala noc czuwa przy ognisku by nie zgaslo i by zaden z hipopotamow wiedziony ciekawoscia nie przyszedl mnie niepokoic. A hipopotamow wszedzie pelno, slychac jak chodza i smieszne wydaja pomruki. Noc jdnak jest tak gesta i czarna, ze dojrzec czegokolwiek nie ma sposobu. Wsrod tej przedziwnej melodii afrykanskiej przyrody zasypiam twardym snem.
A rano, zgodnie z obietnica, zjawia sie przewodnik i straznik i wspolnie wyruszamy na piesze safari, w czasie ktorego widzialam pawianow cale stada, liczne impale, hipopotamy i kolorowe jakies, nieznane mi ptaki. Ale to juz, drodzy czytelnicy, zupelnie inna opowiesc.
impale z Vwaza Marsh
Tymczasem by dojechac do parku narodowego Vwaza Marsh trzeba nie lada determinacji. Trzeba wystac swoje w sloncu przy rozgrzanej do czerwonosci drodze, by zlapac minibus, ktory w scisku podwiezie czlowieka do rozwidlenia drog, gdzie znow czekac trzeba na podobny minibus do miasteczka Rumphi. A gdy juz sie do Rumphi szczesliwie dojedzie, to przesiasc sie trzeba na pick-up i wieki czekac cale az ten sie do granic wszelkich zapelni i jechac tak kolejna godzine po wyboistej i piaszczystej drodze w scisku tak okrutnym, ze ani reka, ani noga nie mozna ruszyc. Bo w Malawi transport publiczny opiera sie na trzech filarach: calkiem europejsko wygladajacych autobusach, wszedobylskich minibusach i matolach, tj. pick-up’ach, ktore zabieraja na pake towary i pasazerow wszedzie tam, gdzie minibusy nie przejada lub im sie nieoplaca.
Nic to jednak w porownaniu z przygodami jakie spotkac moga czlowieka spotkac w drodze powrotnej! Afryka lubi bowiem zaskakiwac znienacka jakims zdarzeniem niesamowitym, okazujac w ten sposob swoja dzikosc, swoja nieokielznana, nieujarzmiona nature.
Gdy minely juz dwie dlugie godziny od kiedy siadlam pod brama parku Vwaza Marsh, na piaszczystej, goracej drodze i rozpoczelam moje oczekiwanie na jakas matole powrotna do Rumphi, powiedzialam dosc. Mimo upalu, mimo ponad 25km drogi, biore plecak i ide, bo od siedzenia w jednym miejscu godzinami i to w pelnym sloncu najzwyczajniej mozna oszalec. Ide wiec przed siebie droga kolejna godzine. Transportu zadngo. Jakis rower obladowany bananami przejedzie z rzadka, czasem przejdzie ktos wozek pelen lisci tytotniowych ciaganac za soba z wielkim wysilkiem. W wyschnietym, przydroznym blocie strasza swiezoscia potezne, sloniowe slady. Docieram do jakichs zabudowan , sciagam plecak i siadam przy drodze. Natychmiast jednak z domku wychodza ludzie i zapraszaja do srodka. Tlumacze im moja zupelnie beznadziejna sytuacje transportowa i ze wole zostac przy drodze, w pelnej byc gotowosci i nie przepuscic zadnej matoli, gdy ta juz nareszcie przyjedzie. Siadamy wiec wszyscy na malutkiej werandzie. Powoli mija czwarta godzina mojego oczekiwania, od wyjscia z parku liczac. Rozmawiam z sympatycznym, mlodym Malawijczykiem, uczniem szkoly sredniej i jednoczesnie jedyna osoba w wiosce, ktora mowi po angielsku. Jego zupelnie jeszcze male rodzenstwo przyglada mi sie z z szeroko otwartymi oczkami smialosci jednak nie majac, by podejsc i dotknac mojej bialej skory i jasnych wlosow, chociaz dorosli pokazuja im, ze muzungu, a raczej azungu (jak w lokalnym jezyku zwa tu bialych) to nie ropuchy i dotkniecie absolutnie niczymnie grozi. Siedzimy i czekamy. Nawet miejscowi dziwia sie, ze tak dlugo nic jeszcze nie jechalo.
Nagle w oddali slychc warkot silnika. Wybiegam na droge w asyscie mojej sympatycznej rodzinki, bardzo przejetej mym losem. Sluch nas nie mylil, na horyzoncie auto terenowe. Gdy podjezdza blizej okazuje sie jednak, ze to ambulans, ale kierowca zgadza sie zabrac mnie ze soba do Rumphi. Jestem uratowana! A jak wyglada afrykanski ambulans? No wiec w niczym nie przypomina naszych europejskich. Jest to auto terenowe typu land cruiser, lekko zdezelowane, gdzie na lawkach ustawionych wzdluz okien jada z tylu razem pacjenci nadajacy sie do szpitala i zdrowi, co z braku innego transportu, wraz ze swymi tobolami, zabrali sie ambulansem – slowem tacy jak ja desperaci. Ciasnota jest, bo kto by sie tu komfortem chorych przejmowal. Jedziemy tak po wertepach, w kurzu, pyle, halasie, co rusz wpadajac w jakas gleboka dziure.
Nagle na droge wybiega mezczyzna. Kierowca hamuje gwaltownie, bo mimo wybojow zdolal rozwinac predkosc calkiem znaczna. Mezczyzna mowi cos do kierowcy, a ten jak porazony wysiada i biegnie do wioski. Usiluje dowiedziec sie cosie stalo, ale nikt z pasazerow nie zna na tyle angielskiego by mi wytlumaczyc. W pewnym momencie otwieraja sie tylne drzwiczki naszego ambulansu – landcruisera i ten sam mezczyzna, ktory nas zatrzymal zwraca sie do mnie plynna angielszczyzna: - Niech Madame szybko wysiada zobaczyc ogromnego pytona, co zaatakowal moja zone.
Wyskakuje czym predzej i wraz z reszta pasazerow, tych chorych i zdrowych zarazem, biegniemy do wioski. A tam pod drzewem mlody mezczyzna, caly jeszcze trzesac sie z emocji, trzyma w reku ogromnego weza, dlugiego na co najmniej 2 m i grubego jak moja lydka. Pot scieka z czola mlodego tego bohatera, co zdolal wielkiego gada zabic odrabujac mu glowe maczeta. – Zabilem go! Zabilem! – Wrzeszczy przerazliwie, jakby chcac z siebie wykrzyczec strach, ktory w chwili proby musial trzymac za zebami. Po dloniach scieka mu jeszcze krew przed chwila doslownie powalonego gada. Kierowca pakuje odrabana glowe weza do plastykowej reklamowki, by pokazac lekarzom w szpitalu i zagania wszystkich z powrotem do ambulansu. Zabieramy tez zone mezczyzny, ktory nas zatrzymal na drodze, zone, ktora ow potezny pyton ugryzl, a czym wszyscy byli zdecydowanie najmniej przejeci. Ponoc jad pytona nie jest trujacy. Moze i nie jest, ale rana, a raczej dwie glebokie rany w rece kobiety wygladaja paskudnie. Staram sie jakos okazac jej moje wspolczucie, bo to przeciez musial byc kadr jak z horroru! Pieli sobie czlowiek ogrodek i raptem zostaje ugryziony przez pytona!!! Ale ona usmiecha sie wesolo do mnie jakby jechala na targ pohandlowac i poplotkowac z kolezankami. A wszystko to dzialo sie tak szybko, ze musicie mi drodzy czytelnicy uwierzyc na slowo, ze gadzisko bylo naprawde potezne, bo zadnych zdjec nie zdolalam niestety zrobic.
hipopotamy w parku narodowym Liwonde
jezioro jak lustro - PN Liwonde